W Poznaniu postanowiłem zrobić dzień odpoczynku. Od tygodnia idzie mi się już lepiej. Mięśnie przyzwyczaiły się do ciągłego ruchu, stopy już tak nie bolą, a plecak stał się lżejszy o kilka przedmiotów. Starą bluzę Beri (przejechała całą Azję, przeżyła kurs przewodnicki i najwyższe szczyty Alp) zostawiłem jeszcze przed Gnieznem. Statyw rozwalił się, zostawiłem więc tylko centralną kolumnę, dwóch nóg używając jako kijków teleskopowych. Idę teraz szybciej i lżej, ale dzień przerwy był wskazany.
W stolicy Wielkopolski mógłbym zatrzymać się u kogoś znajomego lub jakiejś parafii, wybrałem jednak miejsce, które od dawna budziło moją ciekawość i które teraz chciałem lepiej poznać: skłot Rozbrat.
Oficjalna nazwa tego miejsca to „Kolektyw Rozbrat” i tym jest ono przede wszystkim: grupą ludzi żyjących we wspólnocie, gdzie nie ma hierarchii i przywództwa, ale kolektywizm i wspólne działanie. To miejsce życia, pracy i edukacji w formie kompletnie innej od tego, co znamy z codzienności. Skłot to dom, ale także centrum nieformalnej edukacji, miejsce spotkań i centrum kultury alternatywnej. Kilka tygodni temu napisałem tu z prośbą o nocleg i dostałem pozytywna odpowiedź.
Gdy trafiłem pod umówiony adres przywitała mnie ciężka brama zamknięta na solidny zamek. Wolałem nie pytać czemu, znałem jednak przejścia „rozbratowców” z urzędnikami, policją i nazistami. Domyśliłem się, czyich odwiedzin wolą unikać mieszkańcy, ludzie w większości związani z ruchem anarchistycznym i żyjący na bakier powszechnym zasadom. Sama nazwa tego miejsca oznacza zresztą „rozbrat” – z władzą, hierarchią. Hasło „olewaj system” nigdzie nie realizuje się tak dobrze, jak tu.
Za bramą przeszedłem przez ciąg starych zabudowań. Kiedyś magazyny, warsztaty i garaże, dziś mieszczą pokoje mieszkalne, kuchnię, salę koncertową, galerię, która jest tez salka do ćwiczeń i mnóstwo innych miejsc, do których nie zajrzałem. Jedna z mieszkanek zaprowadziła mnie do kuchnio-jadalni, gdzie było tez gościnne miejsce do spania.
- To jest twoje miejsce, a to żarcie możesz brać do woli. Jest wspólne.
Z tym, co leżało w skrzynkach, można było otworzyć mały warzywniak. Poza mała ilością jedzenia, kupowanego normalnym sposobem, mieszkańcy korzystają z darmowych owoców i warzyw, znajdowanych na tyłach marketów. Znajoma piekarnia co jakiś czas oddaje im niesprzedany chleb. Nie każde jabłko czy pomidor zdobyte tym sposobem wyglądają idealnie, ale wszystko jest smaczne i darmowe. A ponieważ zdobywane jest kolektywnie, każdy może do woli z niego korzystać, także gość. Drugiej nocy byłem świadkiem, jak dwójka mieszkańców wróciła samochodem z nocnych łowów po sklepach. To co zobaczyłem sprawiło, że prawie zleciałem z krzesła. To nie była torba czy skrzynka, ale kilkanaście skrzynek i kilkadziesiąt kilogramów owoców, warzyw i wszelkiej zieleniny, którą obsługa sklepów uznała za nieświeżą, a która nadawała się jeszcze znakomicie do jedzenia. Przez prawie dwie godziny przebieraliśmy jedzenie. Po odrzuceniu tego, co już popsute, nie mogliśmy pomieścić wszystkich na półkach w kuchni. W ciągu jednego wieczoru Rozbrat wzbogacił się o zapasy dla kilkunastu na parę dni. W połączeniu z talentem kucharskim kilku osób dało to efekt po prostu obłędny. Kiedy na bazarach lub w sklepach kilogram papryki kosztuje prawie 10 złotych, a truskawek pewnie z 15, my zażeraliśmy się wegańskim „sernikiem” (bo z tofu) z truskawkami, dwoma rodzajami sałatek, a nazajutrz także pizzą. Niemal wszystkie produkty użyte do ich przygotowania były, oczywiście, darmowe.
Od razu zwróciłem uwagę, że mnóstwo rzeczy na Rozbracie pochodzi z odzysku. Wykorzystywanie tego, co inni uznali za niepotrzebne i doprowadzanie do ładu miejsc, które inni porzucili, to idea takich miejsc. Wszystko jednak działa i dobrze służy mieszkańcom. Wspólne są sprzęty i wspólne jest jedzenie. Rozbrat rządzi się zasada kolektywizmu. Decyzje podejmują tu wspólnie wszyscy mieszkańcy, poprzez konsensus i długie dyskusje. Brak władzy to anarchizm, ale w tym pozytywnym znaczeniu, gdyż obowiązują tu konkretne zasady. Zakaz narkotyków, zakaz imprezowania w części mieszkalnej, kolektywna własność wspólnie zdobytej żywności, wspólne opłacanie rachunków za wodę, gaz czy prąd. Bo i takie luksusy tu są. No i wspólna praca na rzecz tego miejsca.
Status Rozbratu przez lata nie był pewny. Teren na którym znajduje się to miejsce ma kilku właścicieli, w tym poszukiwanych za długi biznesmenów-widma. Sytuacja prawna miejsca jest tak zagmatwana, że nikt nie może zdecydować się na podjęcie decyzji co dalej z „Rozbratem”. A to oznacza względny spokój jego mieszkańców. Spokój nie tylko w kwestii przebywania tu, ale też organizacji imprez kulturalnych. Drzwi w drzwi z częścią mieszkalną mieści się tu biblioteka (w księgozbiorze przeważa tematyka anarchistyczna i wolnościowa), w dawnej hali odbywają się koncerty, przedstawienia i wykłady. Tuz obok mieści się galeria. Gdy doczłapałem wreszcie na miejsce, w tej ostatniej zaczynały się właśnie zajęcia jogi, z których skorzystałem. Wieczorem zza kuchennych okien dobiegały dźwięki orkiestry samby, a kolejnego dnia zespołu rockowego. Na Rozbracie zawsze coś się dzieje. A wszystko na zasadzie wzajemnej pomocy, bez słowa o pieniądzach.
Z drugiej strony Rozbrat był dla mnie przestrzenią pełną wolności. Nikt do niczego nie zmuszał, nie zadawał pytań, nie ingerował w plan dnia. Mogłem wyjść i wrócić kiedy mi się żywnie podobało, robić to, co uważałem za stosowne. Włóczyłem się więc po poznańskiej starówce, a wieczorem odpoczywałem w kuchni. Miłe było dla mnie, że choć każdy z mieszkańców wiedział o celu mojej wędrówki, nikt nie robił sobie z niego żartów. Powiedzmy sobie szczerze – środowiska anarchistów bywają niezbyt pozytywnie nastawione do kościoła i jego hierarchii, ale tu, na Rozbracie, panował klimat totalnej tolerancji. W co wierzysz lub nie, jest twoja sprawą i nikomu nic do tego.
Dwa dni były okazją do doświadczenia na własnej skórze jak działa i jak działa nieduża grupa ludzi z pomysłem na życie, pozbawiona narzuconej hierarchii. Okazało się, że zaskakująco dobrze. Az zacząłem na poważnie myśleć… gdyby w Warszawie znaleźć podobne miejsce i ludzi? Ech, marzenie…
Popołudnie pierwszego dnia spędziłem na poznańskiej starówce. Tam największą niespodzianka okazała się informacja turystyczna, mieszcząca się na rynku. Gdy tam wszedłem, znalazłem na półce jeden, skromny folder o polskim Camino w rejonie Gniezna. Na moje pytanie, pracująca tam pani przyniosła mi kilka map i informatorów o Drodze św. Jakuba. Pracownikom informacji tematyka szlaku nie była też obca. Wymogli na mnie, abym przesłał im pocztówkę, gdy już dojdę do Santiago :) . Wygląda więc na to, że wiedza o niej pomału się zwiększa, przynajmniej na zachodzie Polski, gdzie tradycja pielgrzymkowa jest stosunkowo najstarsza. Jeśli będziesz na Wielkopolskiej Drodze Jakubowej, zajrzyj w to miejsce, możesz znaleźć sporo informacji i materiałów.
W Poznaniu mój kierunek zmienił się na dokładnie południowy. Ruszam dalej, Wielkopolskim Szlakiem, w stronę Dolnego Śląska.