- Wiesz, co się wczoraj stało? Borussia wygrała 4:1 z Realem Madryt. Wszystkie cztery bramki strzelił Lewandowski! – taką nowiną przywitał mnie o ósmej rano ksiądz proboszcz z Żabnego.
„A kto to jest Lewandowski?” – chciałem spytać, ale ugryzłem się w język. Pewnie bym się zbłaźnił. Zamiast tego wolałem dyplomatycznie odpowiedzieć, że od lat nie mam telewizji, a od dwóch tygodni jestem odcięty od świata.
- Nie masz telewizji? Co jest z wami, młodymi? Coraz częściej słyszę, że ktoś nie ma telewizji. Czekaj, mam spotkanie i zaraz muszę lecieć, ale kawy się przynajmniej napijemy. Jadłeś śniadanie? Trzymaj.
Z poznańskiego Rozbratu wyszedłem około południa i obrałem kurs na południe. Szlak jakubowy prowadzi przez centrum miasta, ale znaki pojawiają się dopiero, gdy minie się południowe przedmieścia i przetnie autostradę, gdzieś we wsi Głuszyna. Na mapie, którą dostałem poprzedniego dnia w informacji, prowadzi on odrobinę inaczej niż w terenie. W pewnym momencie mapa przestała być jednak potrzebna. Biała muszla na niebieskim tle zaczęła pojawiać się co kilkadziesiąt metrów, bezbłędnie prowadząc przez pola i lasy. Kilka dni wcześniej, pod Lednicą, także widziałem znaki. Tam były jednak rzadko rozrzucone, w dodatku sprowadzały na manowce, na przykład kierując mnie w ślepą ścieżkę, kończącą się nad jeziorem. Tym razem ktoś wykonał dobrą robotę, gęsto umieszczając znaki tam, gdzie teren był niepewny.
Przejście miasta zawsze jest najgorsze. Mija się przemysłowe przedmieścia i ślimaki tras szybkiego ruchu, chodniki znikają i pojawiają się całkiem bez sensu. Odetchnąłem z ulgą, gdy znalazłem się w lasach pod Głuszyną. Po odpoczynku w Poznaniu szło mi się dużo lepiej, w dodatku bagaż stał się nagle lżejszy.
Szedłem za znakami, dopóki prowadziły we właściwym kierunku. Gdy zniknęły, kierowałem się po prostu najkrótszymi drogami. Za pierwszy cel obrałem park w Rogalinie, by zobaczyć słynne dęby w pałacowym parku. Mówiąc szczerze żaden szał: trzy martwe drzewa, podtrzymywane ze wszystkich stron niczym inwalidzi. Park dokoła ładny, bardzo fajny jako miejsce odpoczynku w drodze, ale nie jako cel wycieczki sam w sobie. Trochę żałowałem później, że nadłożyłem prawie dwie godziny by go zobaczyć. Właśnie tych dwóch godzin zabrakło mi pod koniec dnia.
Planowałem nocleg we wsi Żabno. Z Rogalina, przez rozlewiska Warty, nie prowadzi tam żaden most. Najbliższa przeprawa znajduje się w Mosinie. Szlak robi w tym miejscu długą pętlę. Znaki znikają, ale raczej nie są potrzebne, idzie się zwykłym asfaltem. Tempo miałem dobre, Rogalina do Żabnego szedłem jednak prawie cztery godziny. Pod drewnianym kościołem św. Jakuba stanąłem kilka minut po dziesiątej. Długo wahałem się: pukać na plebanie czy nie? Nieśmiałość zwyciężyła i rozłożyłem karimatę pod ścianą świątyni. Rano rzuciłem okiem na ładne wnętrze drewnianego kościoła i zapukałem z prośbą o pieczątkę, potwierdzenie przyjścia w paszporcie pielgrzyma.
Ksiądz Waldemar, gdy usłyszał że spałem pod chmurką, załamał ręce.
- Człowieku, przecież ja nie spałem do północy! Trzeba było pukać!
No tak, gdyby nie wizyta w Rogalinie, przyszedłbym o ludzkiej godzinie ósmej i znalazł nocleg w domu parafialnym. A tak… Proboszcz był w trakcie pakowania się, jeszcze tego samego dnia jechał do Poznania, a później do Rzymu, ale zaprosił mnie szybko do kuchni i zaparzył kawę. Stwierdziwszy, że na pewno jestem głodny, położył na stole słodycze od parafian. Musiałem oczywiście opowiedzieć o wędrówce i stawić kolejnemu pytaniu o to, co mnie do niej skłoniło. Ksiądz miewał czasami takich jak ja, pielgrzymów na szlaku jakubowym, chyba jednak nie było tu nikogo idącego do Santiago. Opowiadał przez chwilę o swojej pracy na parafii.
Powiedziałem, że idę w stronę Leszna. Od razu powiedział, że zna proboszcza z leżącej po drodze Osiecznej i na pewno mógłbym się u niego zatrzymać. Szybki telefon do odległego o czterdzieści kilometrów miasteczka i już miałem miejsce na kolejną noc. Jedyny warunek to tam dotrzeć. Na koniec wygrzebał z przepastnej biblioteki i dał mi w prezencie małą książeczkę, przewodnik po polskim Camino. Była to „Na polskim szlaku św. Jakuba” Andrzeja Mojżeszko, opis wędrówki z Gniezna do Zgorzelca sprzed pięciu lat.
- Przyda ci się w drodze – stwierdził ksiądz Waldemar, pobłogosławił na drogę i wziął ode mnie kontakt. Gdy już stałem w sieni dopadło mnie pytanie:
- Jedzenie wziąłeś?
- No nie, co ja będę księdza objadał?
- Bierz i nie gadaj! Wyjeżdżam na tydzień, gospodyni ucieszy się jak zobaczy że zniknęło!
Tak wafelki i jabłka parafian stały się pielgrzymim śniadaniem.
Z Żabnego szlak prowadzi okrężną drogą, przez Lubiń. Musiałem jednak dotrzeć do Osiecznej, wybrałem więc prostą drogę przez Czempiń i Racot. Po drodze tylko małe wsie lub długie odcinki przez pola. Te ostatnie należały do moich ulubionych, bo dawały odpoczynek od twardego asfaltu. Wizyty we wsiach to z kolei zajrzenie w polską prowincję, nie zawsze wesołą. Dawne spółdzielnie gminne czy zakłady rozpadają się, w miejscu lokalnych sklepików widać tylko szyldy sieciówek, gdy przysłuchuję się rozmowom mijanych ludzi, dominują tematy niezbyt wesołe. Przypomina mi to rozmowę z moimi gospodarzami z Izbicy Kujawskiej, tydzień temu. Największym sukcesem ich małego miasta jest dyskoteka „Vegas”, największa na południowych Kujawach. Co weekend ściągają tam tysiące ludzi, posmakować światowego życia. Tu, w Wielkopolsce, było trochę podobnie. Starsi rozmawiają o kłopotach z pracą, młode dziewczyny o nowych paznokciach, chłopcy o samochodach.
Jedna za to rzecz zmieniła się na lepsze. W południowej Wielkopolsce, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawiły się ścieżki rowerowe i chodniki dla pieszych. I to nie w miastach, ale między wsiami, bardzo małymi nawet. Nawet wzdłuż lokalnej drogi na Osiecznej biegła, oddzielona trawnikiem, szeroka ścieżka, z której korzystali piesi, rowerzyści czy biegacze. Po kilometrach asfaltu po prostu raj dla turysty, w dodatku z dala od pędzących samochodów.
Po południu minąłem Racot. Kościół znajdował się przy głównej ulicy miasteczka i coś podkusiło mnie, by zapukać. Po dłuższym oczekiwaniu otworzył mi ojciec Stanisław, starszy już ksiądz. Tu pielgrzymi rzadko zaglądają, bo przez chwilę zastanawiał się, czemu wybrałem drogę akurat przez jego parafię. Szybko zaprosił mnie jednak do kuchni, na herbatę i kawałek ciasta owocowego. No i oczywiście spytał o intencję, a gdy poplątałem się w zeznaniach spytał czy mam jakąś lekturę duchową na drogę.
- Nie – odpowiedziałem.
- Tak nie może być! – odparł i powędrował do siebie, by po chwili wrócić z cienką książeczką.
- To Ewangelia św. Jana. Jest mała, więc nie obciąży Cię zbytnio. Czytaj ją na postojach. Najlepiej, jeśli co rano wybierzesz jakiś fragment i będziesz miał go w pamięci, rozważał go, medytował nad nim w rytm wędrówki. To szczególna księga, inaczej napisana niż pozostałe Ewangelie.
Proboszcz z Racotu, mimo wieku, miał chyba zadatki na reformatora. Komentował pozytywnie wybór nowego papieża, który, jak sądził, ma szansę na odmienienie Kościoła i wzięcie w obroty watykańskich kardynałów. Potem wziął do ręki książeczkę, która mi dał i zaczął coś kreślić.
- Niedawno przetłumaczono ją na nowo, rozpoznano właściwe formy gramatyczne. Nie powinno być „Na początku było słowo, ale JEST słowo”. Potem zaznaczył fragmenty rozmowy Jezusa z Nikodemem, o uzdrowieniu chorego w świątyni oraz o rozmnożeniu chleba.
- To wykuć na pamięć! – przykazał. Bogatszy o wskazówki i już drugą lekturę, wróciłem na drogę.
Do proboszcza z Osiecznej zadzwoniłem o zachodzie słońca, dwie godziny przed dojściem do celu. Śpieszył się gdzieś w teren i ostrzegł, że gdy dotrę, mogę go jeszcze nie zastać. Koniec dnia to nieprzyjemny marsz poboczem ruchliwej drogi krajowej. Nogi miałem już miękkie, przeszedłem tego dnia więcej niż zazwyczaj, ale narzuciłem sobie szybkie tempo. Telefon zadzwonił, gdy byłem na przedmieściach Osiecznej. Mój gospodarz zdążył już wrócić i zastanawiał się gdzie jestem. Na szczęście wielkopolskie miasteczko to nie metropolia. Z obwodnicy w kilka minut doszedłem do drogi na rynek. Ksiądz Przemysław już po mnie wyszedł i zaprowadził na plebanię.
Nareszcie miałem dużo czas, by porozmawiać z osobą, która sprawuje pieczę nad parafia i wypytać ją szczegóły pracy. Proboszcz mieszkał w Osiecznej od zaledwie kilku miesięcy, a oprócz mieszkańców, sprawował tez opiekę nad miejscowym domem sióstr, klasztorem franciszkanów oraz sanatorium, mieszczącym się w dawnym osieczańskim zamku. Pracował głównie sam, o czym dowiedziałem się, gdy spytał (jakżeby inaczej!) o intencję.
- Osobistej nie mam, ale już kilku osobom niosę ich intencje do Santiago.
- To i ja dla pana mam. O nowe powołania w mojej parafii.
Tego wieczoru i kolejnego ranka dowiedziałem się co nieco o pracy proboszcza na polskiej prowincji. Dzień wędrówki z Żabnego stał zresztą pod znakiem takich spotkań. Ksiądz Przemysław mówił i działał energicznie, i wydawał się być człowiekiem czynu. Do tego stopnia, że gdy niedawno zabrakło rąk do pracy, podkasał rękawy i układał kostkę brukową na cmentarzu. Był też starym wędrowcem. Szybko obliczył, że moją drogę do Santiago odrobił tam i z powrotem, chodząc przez prawie trzy dekady z Poznania na Jasną Górę. Dał mi kilka wskazówek dotyczących dbania o siebie w długiej drodze. Noc spędziłem w pokoju gościnnym na plebanii. Rano gościnny proboszcz zbudził mnie na śniadanie. „Wyskoczyłem po bułki” stwierdził. Zamierzałem wyjść wcześnie, tymczasem znowu przegadaliśmy chyba półtorej godziny. Na pożegnanie wręczył mi zastrzyk magnezu, czyli tabliczkę gorzkiej czekolady. I tak wyekwipowany ruszyłem, dźwigając, na małej karteczce, intencję od kolejnej osoby. I znowu pytanie:niesiona przez wątpiącego, może się spełnić czy nie?
Szybko dotarłem do Leszna, cały czas szeroka ścieżką dla pieszych i rowerów. Na starym mieście zajrzałem do informacji turystycznej, ale choć szlak białej muszli widać było na mieście, tu nie było o nim nawet ulotki. Tego dnia byłem umówiony we Wschowie, dokąd miałem jeszcze 16 kilometrów, uciekłem więc szybko z miasta.
Wtedy właśnie wydarzyło się coś, co niewierzący odczytałby za zbieg okoliczności, a wierzący za znak z góry. Po kilku kilometrach w upale przysiadłem na przystanku w Długim Starym, dwie godziny od Wschowy. Wyciągnąłem z plecaka Ewangelię, którą dostałem poprzedniego dnia w Racocie. Otworzyła się akurat na spotkaniu z Samarytanką u studni i rozmowie o wodzie żywej. Zacząłem przeglądać fragmenty, zastanawiając się czy znajdę wśród zakreślonych przez księdza coś dla siebie. Po dłuższej chwili wstałem i zacząłem iść poboczem.
Nagle przede mną zatrzymał się samochód na głogowskich numerach. Pasażer wysiadł, uśmiechnął się w moją stronę i czekał aż podejdę.
- Przepraszam, widzę, że pan w drodze. Nie potrzebuje pan jedzenia? Kupiliśmy go trochę za dużo i pomyśleliśmy, że może się przydadzą.
Nie byłem głodny, ale nie odmówiłem. Po chwili w moje ręce trafił zastrzyk białka w postaci kubełka skrzydełek i zastrzyk elektrolitów pod postacią butelki pepsi. Nie była to woda żywa, ale…
- O rany, dziękuję…
- Powodzenia. Niech pan westchnie tam za nas po drodze – nieznajomy głogowianin odjechał, a ja zostałem, oniemiały, na poboczu, z zapasem jedzenia, który z trudem zmieściłem do plecaka.
Przypadek, przeznaczenie, znak? Odpowiedzieć każdy musi sam :)
O czwartej doczłapałem do Wschowy. Czekali tu na mnie Kasia i Tomek i w ich gościnnym domu, na granicy Wielkopolski i Śląska, znalazłem kolejną przystań.