Bawaria!
Niemcy!
O tym kraju wiedziałem jeszcze mniej niż o Czechach. Tak naprawdę nigdy tu nawet nie byłem. Jedyne co pamiętam, to zimne poranki na dworcu w Kolonii, gdzie kilka razy czekałem na przesiadkę do Brukseli. Było to w czasach, gdy musiałem podróżować tam służbowo. Poza tym jedyne wspomnienia z Niemiec to mdło oświetlone stacje, przez które przejeżdżałem nocnymi pociągami lub autostrady oglądane z okien samochodów lub autobusów.
Do granicy czesko-niemieckiej dotarłem miesiąc i dwa dni po wyjściu z Warszawy, niemal koncertowo zgodnie z planem. Pierwszy dzień w Bawarii był jednocześnie ostatnim dniem permanentnych deszczów, które towarzyszyły mi gdzieś od Bolesławca, z dwudniową przerwą w okolicach Pragi. Większą część dnia podlewała mnie mżawka, która ustała pod wieczór, by następnego ranka zamienić się w piękne słońce. Jeszcze w Czechach wydałem ostatnich 200 koron na jedzenie, miałem więc zapas na kilka dni. Niestety, ceny w Niemczech to już wyższa półka, rzuciwszy okiem do kilku mijanych sklepów oceniam, że jedzenie kosztuje tu 160-200% polskiej ceny. Nie ma zmiłuj. Supermarkety są jednak wszechobecne, szybko znalazłem najtańszy, „Netto”, gdzie ceny są zbliżone do polskich. Dzięki niemu można jakoś przeżyć. Darmowego jedzenia też jest na szczęście pod dostatkiem.
Mam zawsze obawy, gdy przyjeżdżam po raz pierwszy do jakiegoś kraju. Nie wiem jak do budżetowego włóczykija podchodzą tu ludzie? Na ile gorliwa jest policja? Czy mogę spać w lasach? Czy płukanie owoców i mycie zębów w fontannie, na rynku miasteczka, to już przegięcie? Na ile ostry jest ten niemiecki „Ordnung”, o którym mówi się w Polsce? Pierwsze noce spędzam jak mysz pod miotłą, potem nabieram swobody. Także i teraz pierwsze dwie noce spędziłem pod mostem, kolejną już zupełnie jawnie, pod murem kościoła.
Krajobraz bardzo się nie zmienia, wszystko jest mniej więcej tak, jak dotychczas, może teren trochę bardziej pofalowany. Słynny niemiecki porządek daje się odczuć, postęp cywilizacyjny również. Bawarskie wsie są – to widać – wyraźnie zamożniejsze niż czeskie czy polskie. Nie ma tu rozpadających się stodół, opuszczonych domostw. Murowane chałupki są jakby czystsze, solidniejsze, budowane pod linijkę. Panuje większy porządek, prawie nie widzę tu śmieci w rowach, a na chodnikach już właściwie wcale. Obowiązuje pełny recykling, każdy dom ma osobne kontenery na odpady. Tak samo jak u nas, krówki stoją w zasranych stodołach, ale bawarskie pola rzadko śmierdzą gnojem. Jeśli w ogóle, to tylko chwilami, a nie na przestrzeni wielu kilometrów, jak to bywało na Mazowszu. Nie widać również ręcznej pracy. Gdzieś tydzień za Warszawą stanąłem na drodze, by przyjrzeć się staremu człowiekowi, ręcznie rozrzucającemu nawóz po łące. Tu nie zobaczy się takiego obrazka już nigdy.
Powala mnie też ilość paneli słonecznych. Całe dachy domów są nimi pokryte, całymi setkami metrów kwadratowych. Dachówki mogą być porośnięte mchem, ale na nich, dumnie zamocowana, lśni bateria nowych ogniw. Solary montuje się wszędzie, może to być nawet rozwalająca się stodoła, byleby miała południową wystawę dachu.
W Bawarii zorientowałem się, że jeszcze mówię po niemiecku. Smętne resztki tego języka kołatały mi się w głowie przez ostatnich trzynaście lat, to jest od chwili, gdy moja nauczycielka uznała, że z czystej sympatii dla dobrze zapowiadającego się człowieka i z litości nad niepełnosprawnymi, postawi mi tróję na świadectwie maturalnym. Od tamtego czasu w życiorysie, w rubryce „znajomość języków”, wpisywałem „niemiecki – survival”, co znaczy, że potrafię zapytać o godzinę lub drogę na dworzec i niewiele więcej. A tu proszę, wystarczyło przełamać opór przed mówieniem i już byłem w stanie dogadać się z Niemcami. Drugiego dnia potrafiłem już spytać o pieczątkę potrzebną do credencialu, a po tygodniu umiem wyjaśnić napotkanym ludziom jaki jest cel mojej drogi, po co to robię i jaką trasą wędruję. Język wsiąka mi w głowę przez osmozę, wchłaniam go idąc ulicami, czytając napisy, rozmawiając z paniami w informacji. Bawarski dialekt jest straszliwy, ale gdy rozmówca widzi, że rozdziawiam gębę, szybko przechodzi na „Hohdeutsch” czyli klasyczny niemiecki i wszystko gra. Niemcy z północy śmieją się z Bawarczyków i ich języka, ale podobno to właśnie ten land jest najzamożniejszy w kraju i ma tylko 3% bezrobocia, co oznacza, że nie ma go prawie w ogóle. Tylko z językiem angielskim jest trochę słabo, znają go głównie młodzi ludzie, a i to nie zawsze.
Po laickich Czechach, na południu Niemiec czuję się niczym w Polsce. Nawet małe miasto ma tu kilka kościołów, które, w przeciwieństwie do czeskich, są zawsze otwarte. Na poboczach dróg co chwile pojawiają się krzyże i kaplice. Nie kapliczki, składające się z figurki i małego daszka nad nią, ale małe budowle, w których mógłbym od biedy spędzić noc. Jeszcze nie próbowałem, ale jeśli deszcz złapie mnie któregoś wieczoru obok jednej z nich, to czemu nie? Koło Regensburga (znanego w Polsce jako Ratyzbona), wzdłuż ścieżki rowerowej, prowadziła droga krzyżowa z czternastoma stacjami wykutymi w kamieniu, a na wjeździe do wielu miejscowości, tam gdzie w naszym kraju znajdują się czasem lokalne stacje radiowe, wisi rozkład mszy świętych w kościele katolickim i ewangelickim. U nas o takie rzeczy ludzie biorą się za łby, w Bawarii to normalka.
Podobnie jak to, że co druga osoba pozdrawia mnie tu słowami „Grüs Gott!”, co tłumaczy się jako nasze „Szczęść Boże!”.
Bawaria. Ale czy Niemcy? W sumie tak, ale inne niż sobie wyobrażałem. A skoro religia jest tu powszechnie widoczna, to szlak św. Jakuba powinien być tu dobrze znany, prawda? I tak rzeczywiście jest. Fajnie było przekonać się o tym w dalszej drodze.
PS. Niektórzy faceci naprawdę chodzą po ulicach w tych bawarskich gaciach na szelkach!