Długo zastanawiałem się czy w ogóle napisać ten artykuł. Bałem się i cały czas boję czy czytając go, nie zamkniesz z obrzydzeniem mojego bloga, postanawiając już nigdy na niego nie wracać. Uznałem jednak, że warto, z trzech powodów. Po pierwsze: kilka osób pytało już w komentarzach, jak udaje mi się przeżyć w krajach, gdzie jedzenie bywa 2 razy droższe niż w Polsce, a noc w najtańszym schronisku dla pielgrzymów kosztuje 20 euro. Po drugie: uznałem, że ci, którzy śledzą moją drogę do Santiago, zasługują na przeczytanie prawdy, jaka by ona nie była. Po trzecie: uważam to za ważny temat. Podejmuję więc to ryzyko, licząc, że nie stanie się strzałem w stopę. A jeśli tak? To trudno.
Zamknij na chwile oczy i pomyśl: jak wygląda jedzenie wędrowca, idącego przez Europę i żyjącego za 5 euro dziennie? Rano owsianka bez cukru, w południe sucha bagietka, wieczorem ryż z keczupem. Do tego woda z górskiego strumienia lub fontanny… Coś w tym stylu prawda? Na szczęście nie do końca.
Wyobraź sobie coś takiego:
Na śniadanie trzy jogurty z truskawkami oraz ciasto drożdżowe z kremem czekoladowym. Na drugie śniadanie: winogrona, banany lub jabłka (do wyboru, te ostatnie z upraw ekologicznych). W południe (zamiast obiadu): kanapki z wędzonym serem, przybrane papryką, sałatą i odrobiną rzodkiewki. Wieczorny posiłek: papryka nadziewana twarogiem, a do tego pikantne papryczki antipasti i łagodna sałatka grecka. Gdzieś między tym wszystkim sałatka z tuńczykiem (bo przecież źródło białka). Brzmi dobrze? A teraz wyobraź sobie, że masz to wszystko niemal za darmo.
Nie pamiętam, kiedy pierwszy raz usłyszałem o freeganizmie, modzie na darmowe zdobywanie jedzenia. I to nie tylko jedzenia, ale w ogóle rzeczy codziennego użytku. Freeganizm – co to jest? W węższym znaczeniu, to zdobywanie jedzenia za darmo, zazwyczaj w miejscach, gdzie jest ono marnowane i wyrzucane jako niepotrzebne: w hipermarketach, na bazarach, w restauracjach. W szerszym znaczeniu to styl życia, w którym odwracamy się od konsumpcji i całego festynu „kupowania-coraz-to-nowych-przedmiotów” które prędzej czy później i tak wylądują na wysypisku. Powodów, dla których ludzie przyjmują tą filozofię, jest kilka. Jeden to na pewno oszczędność. Inne – szacunek dla środowiska, dla cudzej pracy i niechęć do marnowania żywności. Zwłaszcza w sytuacji, gdy miliard ludzi na świecie cierpi głód, a na przeciwnym biegunie miliard musi łykać tabletki odchudzające, by zrzucić zeżarte w pośpiechu, zbędne kalorie. Wykorzystujemy to, co innym niepotrzebne, tym co mamy, dzielimy się za darmo. Freeganizm to przeciwieństwo ślepej konsumpcji.
Z początku traktowałem ten styl życia raczej jako ciekawostkę. Minęło jednak trochę czasu i sam znalazłem się w okolicznościach, które pchnęły mnie do spróbowania tego sposobu zdobywania jedzenia. Było to, o dziwo, nie w bogatym kraju, ale rok temu, w Kirgistanie, gdy opóźniający się przelew od redakcji zostawił mnie z perspektywą przeżycia kolejnego tygodnia za 15 groszy. Udałem się więc na największy bazar w Biszkeku w porze, gdy był już zamykany i, ku swojej radości, znalazłem masę niesprzedanych przez handlarzy owoców i warzyw. Nawet w stosunkowo biednym kraju jedzenie bywa marnowane. Tym, co pozostało po całym dniu, można było nakarmić kilkadziesiąt osób. Od tamtej pory zdarzało mi się okazjonalnie praktykować taki sposób jedzenia. Teraz jednak przestał on być wyjątkiem, a stal się regułą.
Układając plan wędrówki do Santiago z góry założyłem, że na zachód od Polski i Czech darmowe żarcie będzie istotną częścią mojego jadłospisu. I tak rzeczywiście jest. Bazarów w tej części świata nie ma zbyt wiele, te które istnieją, to otwarte raz w tygodniu targowiska na rynkach miast. Ale zaplecza supermarketów często stoją otworem.
W tym miejscu widzę, jak zatrzaskujesz laptopa i z obrzydzeniem wołasz: „Porąbało cię?! Wpier…sz żarcie ze śmietnika?!”. Spokojnie.
Wielu z nas uważa, że jedzenie ze śmieci wygrzebują tylko bezdomni. Że oznacza to nurkowanie w śmietnikach i przegrzebywanie ton cuchnących odpadów. Czy tak jest? Okazuje się, że nie. Przez ostatnich kilka tygodni odwiedziłem tyły dziesiątków supermarketów, zdobywając tam dziesiątki kilogramów normalnego, zdrowego jedzenia. To, czego sklep nie może sprzedać, gdyż data ważności mija akurat dziś, albo to, co obiło się lub pogniotło.
Przede wszystkim: kontener nie zawsze równa się śmietnik. Znakomicie widać to w Niemczech, gdzie segregacja odpadów działa bardzo dobrze. Tam, na niesprzedaną żywność, ustawia się osobne kosze, do których nie trafia nic poza jedzeniem. Wszystko w firmowych, oryginalnych opakowaniach, z etykietami i cenami. Czasem poukładane tak, jakby było przygotowane do wzięcia. I w dodatku świeże, bo z dużych sklepów odpady wywożone są codziennie. W Polsce nie zawsze wygląda to tak dobrze, ale zdarzyło mi się znaleźć ślicznie zapakowane warzywa i owoce, powiązane w reklamówki z naklejonymi cenami. Po co ktoś miałby ważyć produkty przeznaczone na śmietnik? Nie wiem.
To, co szokuje mnie na pierwszym miejscu, to ilość jedzenia jaką nieraz znajduję. Wiem, że do kosza trafia pewnie niewielki procent tego, co sprzedaje sklep. Nie zmienia to faktu, że codziennie można by takim „zbędnym” jedzeniem zapewnić posiłek kilkunastu osobom. Na drugim miejscu zadziwia mnie jakość tego, co znajduję. Owoce i warzywa wyglądają nieraz lepiej, niż te leżące na półce. Wystarczy, aby jedno jabłko miało brązową plamę, a kierownik stoiska nakazuje wyrzucić całą ich siatkę. Freegańską klasyką, w całej Europie, są banany. Jeden ze sczerniałą skórką i cała kiść trafia do kosza.
W Polsce najłatwiej trafić na owoce i warzywa. Na zachodzie jest już pełny wybór. Dania, które wymieniłem na początku, to kombinacja „znalezisk” z różnych dni, w rzeczywistości supermarketowa dieta nie jest aż tak zróżnicowana. Ta lista daje jednak pojęcie o tym, jakie jedzenie i w jakiej ilości wywalamy każdego dnia do śmieci. Większość, rzecz jasna, higienicznie spakowaną. Tylko niektóre rzeczy lądują w koszu z powodu uszkodzonego opakowania, zazwyczaj nie wpływa to jednak na ich jakość.
Spora część ludzkości nie ma co jeść. Jeszcze większa jest permanentnie niedożywiona. Do dziś pamiętam nepalskie dzieci, z małych wsi pod szczytem Dhaulagiri, wcinające na obiad suchy ryż. Tymczasem w Europie wywalamy na wysypiska około ¼ wyprodukowanej lub sprowadzonej do nas żywności. Z ciekawości często rzucam okiem na kraj pochodzenia tego, co znajduję. Pomidorki koktajlowe z Maroka i Senegalu. Papryka z Hiszpanii. Pomarańcze z Brazylii. Tuńczyk z Tajlandii. Czy naprawdę przyjechały do nas, by zgnić w kontenerze? Banany zebrane na plantacji w Ekwadorze przepłynęły 5 tysięcy mil morskich w statku-chłodni do Holandii. W porcie przepakowano je na ciężarówki, by te przewiozły owoce kilkaset kilometrów, do południowych Niemiec. Tam, w skrzynkach, zawieziono je do sklepu, w którym zostały wyrzucone na śmietnik. Wiecie co jeszcze jest w tym frustrujące? Że ci, którzy to wszystko wyprodukowali, pracownicy z krajów rozwijających się, na co dzień nie mogą pozwolić sobie na zakup jedzenia, które sami wytwarzają. Rachunek ekonomiczny sprawia, że nie opłaca się pozostawić jedzenia w kraju, gdzie mogłoby nakarmić potrzebujących, opłaca się jednak wywieźć je wprost na europejskie bądź amerykańskie wysypisko.
Tu, w Europie, normy sanitarne, nakazują niszczyć jedzenie, które wykarmiłoby tysiące, a może miliony potrzebujących. W takich chwilach mam wrażenie, że nasz świat jest szalony, ale może to tylko moje przewidzenia.
Kto za to płaci? Na pewno nie korporacja, ta musi przecież wychodzić na swoje. Płacą klienci, gdyż straty wkalkulowane są w cenę, którą widzimy na półkach. Za wyrzucone jedzenie płacimy więc MY, tak czy inaczej.
Gdy w Kirgistanie zaczynałem przygodę z freeganizmem, kierował mną głównie głód. Teraz jednak uważam go za część pewnej filozofii, którą opisałem w artykule o podróżowaniu „light & fast”, a którą najprościej jest opisać słowami „mniej znaczy więcej”. Freeganizm to dla mnie fajny sposób na oszczędzanie, ale także, a może przede wszystkim, wyraz szacunku wobec zasobów przyrody i pracy ludzi, którym zawdzięczamy to jedzenie. Paradoksalnie, gdyby nie nasze nadmierne apetyty, europejskie czy amerykańskie śmietniki nigdy nie byłyby pełne, a freeganizm nie mógłby istnieć.
Czy można żyć i podróżować, bazując na darmowej diecie? Jak się przekonałem przez ostatnie 3 miesiące – można bardzo często. Pewnych rzeczy w supermarketowym kontenerze lub na zamykającym się bazarze nie znajdziesz, wystarczy jednak dokupienie jednego produktu, by otrzymać smaczny, pełnowartościowy i niemal darmowy posiłek. To, co zdarza mi się znajdować na zapleczach sklepów, to nie odpady, a często całkiem drogie dania, na które nie mógłbym sobie pozwolić, gdybym miał za nie zapłacić. Niemal wszystko świeże i oryginalnie zapakowane. Takimi właśnie rzeczami żywiłem się, mieszkając na poznańskim „Rozbracie”. Hitem mojego pobytu w tym miejscu był sernik na bazie tofu, z truskawkami, które znalazłem wcześniej na pustym bazarze w centrum Poznania. Był to czas, gdy opakowanie tych owoców kosztowało kilkanaście złotych. Suma za którą później, idąc przez Wielkopolskę i Śląsk, mogłem wyżywić się przez 2 dni.
Rozbrat
No dobrze, a jak to wygląda w praktyce? Cóż, freeganizm to po prostu kwestia szczęścia. Trzeba zaglądać na tyły sklepów, wypatrując miejsc, w którym wystawiane jest jedzenie. W Niemczech jest to niemal wszędzie osobny kontener, w Polsce nie zawsze. W Czechach freeganizm nie działał zupełnie, zapewne z powodu jakiś głupich przepisów sanitarnych, na szczęście jedzenie było tam tańsze niż u nas. We Francji jest słabo, ale nie tragicznie. Niekiedy kontenery zamykane są na kłódkę lub ogradzane, wtedy trzeba odpuścić. Na budynku są często czujniki ruchu, czasem kamery, pracownicy nie zwracają jednak uwagi. To, co jest najciekawsze w takim zdobywaniu jedzenia, to fakt, że nigdy nie wiesz co się trafi. Nie da się zaplanować dziennego menu, trzeba więc z humorem improwizować. Najciekawsze rzeczy jakie na jakie na razie natrafiłem? Dwukilowy tort czekoladowy, zestaw odżywek białkowo-witaminowych dla osób z anoreksją (to chyba z jakiejś apteki) oraz pół litra szkockiej whisky (nie dopilem).
Oczami wyobraźni widzę już komentarze w stylu „jesteś zwykłym żulem i darmozjadem, zachowujesz się jak dziad, przynosisz wstyd innym Polakom za granicą. Dźwigasz w plecaku komputer i aparat, a nie stać Cię na obiad za 10 euro?”.
Moja odpowiedź jest prosta: pieniądze zaoszczędzone dzięki darmowemu żarciu, wolę zainwestować w to, co lubię. Na przykład długą podróż przez Europę, taką jak obecna. Albo książkę. Albo nowy obiektyw. Coś, co jest moją pasją, jest trwałe i posłuży mi przez lata.
Co jest w tym wszystkim ważne? Wiedzieć, po co się to robi. O żywieniu się „wystawkami” z supermarketów napisała kilka tygodni temu Karolina w dyskusji pod artykułem o podrozach. Będąc w drodze można zachowywać się jak dziad, żebrać jak dziad i zamienić swoją podróż w ogólny „dziading”. Można też do freegańskiej diety podejść na spokojnie, bez emocji i korzystać z niej tam, gdzie to możliwe, zachowując przy tym szacunek do siebie i innych. Wszystko jest kwestią tego, jak podchodzisz do życia. Mieszkając w Polsce nie mam problemu z kupieniem jedzenia, z darmowej diety korzystam jednak, gdyż szanuję jedzenie i pracę ludzi, którzy je wytwarzają. Jestem freeganinem i czuję się z tym dobrze.
Jeden z moich znajomych, Brytyjczyk, przyznał mi się kiedyś, że mieszkając 2 lata w Londynie, korzystał wyłącznie z kontenerowego jedzenia i stołował się tak dobrze, jak nigdy przedtem. W Barcelonie powstał podobno przewodnik dla freegan, zawierający informacje, gdzie i w jakich porach najlepiej jest zdobyć darmowe jedzenie. Nie tylko jedzenie zresztą, także ubrania, a nawet meble. Darmowe odżywianie nie jest więc wymysłem dziadujących Polaków, ale sposobem na życie tysięcy ludzi w Europie i Ameryce.
A Ty, spróbowałbyś/abyś takiego sposobu na zdobycie jedzenia? A może już Ci się to zdarzyło?