Za le Puy-en-Velay zaczyna się Droga. Jeszcze daleko stąd do Pirenejów i granicy hiszpańskiej, ale już na wyjściu z miasta zaczynasz wędrowanie szlakiem, który przemierzany jest od ponad tysiąclecia. Wydeptały go miliony ludzi mających nadzieję, że po tygodniach lub miesiącach dotrą do Santiago. Ilu z nich doszło? Ilu zostało już na zawsze po drodze? Takie pytania same nasuwają się, gdy podążasz taką drogą. Czasami jest to wygodna szosa, czasem ledwie wyraźna ścieżka, na której musisz przeskakiwać błoto i kałuże. Ale, jakkolwiek by nie wyglądała, jest to droga dobrze przetarta, road well trodden, jak mawiają Anglicy. Dobrze, poprzez setki lat odcisnęły się na niej miliony stóp, miliardy kroków.
Droga zaczyna się jeszcze wewnątrz miasta, na schodach katedry Notre Dame, na stopniach prowadzącej od nich Rue des Tables. Mija kamienice Starego Miasta Ulicą Kapucynów (Rue des Capucins) i opuszcza miasto krętą Rue de Compostelle. Idzie na zachód, w kierunku Sauges, drogami gruntowymi, polnymi ścieżkami, bardzo rzadko asfaltem.
Już w samym Le Puy widać, że zaczyna się tu droga pielgrzymów. Wokół katedry, która opuściliśmy po mszy, pełno jest hoteli, sklepów i restauracji mających w nazwie świętego Jakuba lub słowo „pelerin” – pielgrzym. Na ścianach domów i między kostkami chodnikowymi pojawiają się znaczki muszli. Po ulicach wędrują ludzie z plecakami, na których zawieszona jest muszla z czerwonym krzyżem. Wyglądają trochę inaczej niż turyści. Ci ostatni łazikują po mieście powoli, rozglądając się wokół. Ci z muszlami maszerują zazwyczaj szybciej, widać, że idą ku jakiemuś celowi i nie rozglądają się wiele.
Tak zaczęła się dla nas ta wędrówka. Dla nas, gdyż z miasta wyszło przede mną kilkadziesiąt osób. Wydawało mi się, że wszyscy wyruszają z Le Puy aż do samego Santiago, ale kilka rozmów w kolejnych dniach wyprowadziło mnie z błędu. Mało kto może pozwolić sobie na dwa miesiące urlopu i ciągłej wędrówki, większość opuszczających miasto przechodzi więc Drogę na raty. Do granicy z Hiszpanią jest stąd ponad 700 kilometrów, przynajmniej trzy tygodnie marszu. Niektórzy idą więc do Saint-Jean-Pied, inni bliżej, do Conques. W kolejnym roku wrócą i dokończą to, co zaczęli.
Droga świętego Jakuba we Francji to droga dobrze przetarta. Pokrywa się z międzynarodowym szlakiem pieszym E-3, 7000-kilometrową trasą łącząca 2 przylądki: Finisterre w Hiszpanii i Emine w Bułgarii. Pokrywa się też z francuskim szlakiem Grande Randonnée 65, przecinającym kraj ze wschodu na zachód. Na mapach nazywany też czasem Via Podiensis, co po łacinie oznacza „Droga Le Puy”.
Po raz pierwszy od opuszczenia Polski, szlak jakubowy stał się tak wyraźny. Za Le Puy to już nie fragmentarycznie oznaczona trasa, to profesjonalna robota znakarzy, którzy nie zostawili miejsca na niedoróbki. Znaki pojawiają się co kilkadziesiąt metrów, na większości skrzyżowań stoi drogowskaz. Zgubić się nie ma za bardzo jak, choć, o ironio, spędziłem kilka godzin w dziewiczym lesie po tym, jak przeoczyłem zakręt szlaku na szerokiej, asfaltowej szosie. Kosztowało mnie to pół dnia i wyciąganie sześciu kleszczy z rozmaitych zakątków ciała. W całej Francji szlaki Grande Randonnée oznaczone są tak samo: podwójnym białym i czerwonym paskiem. Idzie się więc tak, jak prowadzi polska flaga.
Idąc nim, czuję już w pełni, że jestem na szlaku pielgrzymkowym. Drogowskazy drogowskazami, nie tylko one wskazują kierunek. Co kilometr pojawia się tablica reklamująca gites d’étape, miejsca noclegowe dla pielgrzymów. Co kilka kilometrów – reklama baru dla pielgrzymów, prywatnego pensjonatu czy firmy transportującej bagaże między miejscowościami. A jakże, zwyczaj znany z Hiszpanii trafił i pod francuskie strzechy. Mikrobus wiezie torby i plecaki do kolejnego miejsca noclegowego, a pielgrzymi wędrują na lekko. Odcinki między miejscowościami nie przekraczają 10 kilometrów, nie ma więc zbytniej obawy, że noc zastanie Cię z dala od cywilizacji. W katedrze w Le Puy i większości miasteczek na drodze, bez problemu znajdziesz też mapy i przewodniki, te ostatnie wyłącznie po francusku. Jedyny kłopot to fakt, że najtrudniejsze kondycyjnie odcinki znajdują się na samym początku szlaku. Im dalej od Le Puy, tym bardziej plaski staje się krajobraz. Tymczasem przekroczenie głębokich dolin w okolicy Monistrol, zaledwie dzień po wystartowaniu w drogę, niejednemu da w kość.
Mimo że szlak okazuje się być już całkiem dobrze przygotowany, nie skorzystałem z jego dobrodziejstw. Jak wyglądają i ile kosztują gites d’étape sprawdzam na razie z daleka, nie na własnej skórze. Zmęczone ciało domaga się odrobiny komfortu, ale rozsądek podpowiada, by nie rozpieszczać się zbytnio.
Kwatery dla pielgrzymów to pokoje zbiorowe lub prywatne, te drugie oczywiście odpowiednio droższe. Może nie rozglądałem się i nie pytałem dość uparcie, ale jakoś nie udało mi się znaleźć niczego, co byłoby tańsze niż 18 euro za miejsce dormitorium. Nawet jeśli w niektórych miejscach, jak na przykład Saint-Chély, otrzymasz zniżkę po okazaniu credencialu, paszportu pielgrzyma. Prywatne schroniska (gîtes privés) to wydatek rzędu 30 euro, miejskie (gîtes communaux) trochę mniej. W tym drugim nie dostaniesz śniadania, niewielka to jednak strata, gdyż znając Francuzów, poranny posiłek składa się tu z rogalika i kawy. Człowiek chciałby, na dobry start w długą trasę, solidną dawkę kalorii, jajecznicę na bekonie z 8 jajek, a tu kicha… Lepiej już spać taniej, a zaoszczędzone pieniądze wydać w sklepie.
Martwi mnie, że rozsądny wybór towarów jest często tylko w supermarketach, których nie lubię. Jest to jednak jedyne miejsce, w którym znaleźć można jedzenie po cenie zbliżonej do polskiej (!). co by nie było, schroniska to zawsze dobre miejsca, by spotkać innych pielgrzymów, dlatego już w Hiszpanii zamierzam spędzić w nich przynajmniej kilka nocy, dla samego doświadczenia. Zbiorowa sala i chrapiący współlokatorzy będą niczym wyjęci z polskiego schroniska górskiego.
Tymczasem sypiam więc dalej pod gołym niebem, ale gdy tylko wychodzę w trasę, spotykam ludzi. Czasem nawet wielu. Szczególnie zapamiętałem nocleg w Nasbinals, gdzie zaraz po wyjściu z miasta natknąłem się na 15-osobową grupę, chyba Holendrów. Szliśmy długim, odsłoniętym grzbietem, widząc siebie nawzajem jak na dłoni, naliczyłem więc tego dnia przynajmniej 40 osób opuszczających miasto. Ponieważ Droga św. Jakuba jest tu równocześnie szlakiem, mijali nas także zwykli turyści, głównie francuscy, czułem się więc jak w tłumie. Od razu pojawił się chęć, by uciec od niego jak najszybciej. Boję się trochę, co będzie się działo w Hiszpanii…
Ale ludzie na szlakach oznaczają też spotkania z nietuzinkowymi postaciami. Jedną z ich był pierwszy pielgrzym, z którym zacząłem rozmowę, dwa dni po wyjściu z Le Puy. Starszy mężczyzna, żylasty, opalony, dźwigający dwa plecaki. Z tyłu większy, wytarty przez lata używania, z przodu mały, podręczny. Nazywał się Peter i swoją wędrówkę zaczął 5 maja, w niemieckiej Norymberdze. Szedł nie do Santiago, które już kiedyś odwiedził, ale w Pireneje, by odpocząć tam i kilka tygodni pomedytować. Gdy go spotkałem, rozważał właśnie czy nie udać się potem wzdłuż gór do Morza Śródziemnego.
Na szlaku spotkać można wielu ludzi o niezwykłej historii. W Aumont-Aubrac, tuż obok kościoła, witał pielgrzymów starszy mężczyzna, zapraszając ich do sali przy świątyni. Mogliśmy napić się tam herbaty, przegryźć ciastko, odpocząć. Pod ścianami mnóstwo było pamiątek związanych ze szlakiem, a człowiek który nas przyjął przyznał się, że któregoś dnia przeszedł trasę z Le-Puy do Santiago, a gdy tam dotarł, po prostu odwrócił się na pięcie i ruszył na wschód, do Lourdes i na północ, by po 4 miesiącach dotrzeć na skraj Półwyspu Bretońskiego, do departamentu Finistère. Łącznie prawie 4 000 kilometrów. Czapka z głowy, ani słowa!
Nie wszędzie czeka na Ciebie aż tak królewskie przyjęcie. Wszędzie jednak ludzie wiedzą kim jesteś, wiedzą czym jest Szlak św. Jakuba. W odróżnieniu od wschodniej Europy, prawie zawsze kościoły są tu otwarte cały dzień, z czego korzystam gdy upał staje się nie do zniesienia.
Pierwsze kroki na szlaku pielgrzymkowym są, jak na razie, pozytywnym doświadczeniem. Nie zawsze trzymam się znaków, zwłaszcza gdy pogoda załamuje się, unikam wchodzenia na górskie ścieżki i idę, tak jak w Polsce czy Niemczech, asfaltem. W chwili gdy piszę te słowa, jestem po kilku dniach takiej pogody w kratkę. Na szczęście w Gaskonii, na przedmurzu Pirenejów, znalazłem schronienie u Asi, Polki mieszkającej niedaleko Auch. Tu, po raz pierwszy od 3 tygodni, przypominam sobie znaczenie słów „łóżko” i „prysznic”.
Jutro wymarsz w dalszą drogę, a za kilka dni – Hiszpania. Coś mi podpowiada, że to będzie prawdziwe trzęsienie ziemi…