We francuskiej Gaskonii wyciągałem kości aż trzy dni. Zdecydowanie za długo, ale to jedyna taka chwila od czasu wyjścia z Warszawy, gdy na więcej niż dzień mogłem nie myśleć o niczym. Potem jednak gnałem przez przedgórza Pirenejów, niekończącymi się drogami, by stanąć na granicy z początkiem lipca. To był frustrujący etap, choć polubiłem Francję, chciałem już wydostać się z tego kraju, tymczasem drogi jakby stawały mi na opak. Każda prowadziła w kierunku północ-południe, chcąc iść na zachód mogłem kluczyć tylko lokalnymi, wijącymi się szosami, pokonując codziennie dziesiątki małych wzgórz. Ostatnie chwile w Pirenejach były więc prawdziwą ulgą.
Na krótko przed Bayonne wiedziałem, że granica jest tuż. Wszędzie pełno było napisów z nietypową literą „X” w środku wyrazów. Ludzie też mówili jakąś niezrozumiałą mową. Kraj Basków. Tu jeszcze niezbyt widoczny, po stronie hiszpańskiej niemal uderzający swoją odmiennością.
Pogoda popsuła się akurat, gdy byłem kilkanaście kilometrów od granicy. Deszcz traktowałem jako trochę złą wróżbę, ale gdy stanąłem przy drogowskazie z napisem „Irun”, nagle przestało kropić. Wszedłem na most z francuskim napisem „Pont Saint Jacques”. Po drugiej stronie rzeki identyczna tablica „Puente de Santiago”. A więc jestem w ostatnim kraju na tej drodze i teraz już NAPRAWDĘ na szlaku Camino del Norte, na północnym wybrzeżu Hiszpanii. Od tego momentu kieruję się już dokładnie na zachód, w stronę Santiago. Na drogowskazach, które pojawiły się przy szlaku jeszcze tego dnie, po raz pierwszy zobaczyłem, że odległość do celu mierzy się liczbą trzycyfrową. Ponad 3 000 za mną, około 800 ciągle przed.
Wchodząc do centrum Irun spodziewałem się znaleźć w centrum zawieruchy, tłumu ludzi idących z plecakami, szturmujących biuro informacji i tak dalej. Na ulicach jednak nikogo. Biuro turystyczne znajdowało się nie wiadomo gdzie, pielgrzymów ani śladu. Za to znaki szlaku zaczynały się wzorowo, tuż za granicą i prowadziły przez miasto w góry, na zachód. Musiałem wykonać ten ostatni wysiłek i pokonać najdalsze stoki Pirenejów. Nie było to może przejcie przez góry takie jak na Drodze Francuskiej, ale musiałem wyjść kilkaset metrów ponad dolinę. Od tej pory żółte strzałki pojawiały się co chwilę, a na poboczach widać było co jakiś czas drewniane słupki. Na ścieżce minęło mnie kilka osób. Próbowałem pozdrawiać wszystkich czymś sensownym, „hola”, „buenos dias” i tak dalej, wszyscy odpowiadali mi jednak coś niezrozumiałego. Dopiero później zrozumiałem, że było to baskijskie „opa!”, coś w stylu naszego „cześć”, „witaj”. Chyba nie przygotowałem się jak trzeba do odwiedzin w tym kraju, ale trudno.
Mało ludzi, dużo wędrówki wśród przyrody, podejścia przez góry – już pierwszy dzień pokazał mi czym będzie Droga Północna do Santiago. I jeszcze małe miasteczka, takie jak to, do którego trafiłem po południu. Z wąskimi uliczkami, domami z kamienia, wybudowanymi jakby przed tysiącem lat, gdzieś w mrokach średniowiecza, a mimo to stojących w niezmienionym szyku do dziś. Z łukowatymi podcieniami od przodu i drewnianymi belkami, podtrzymującymi ich konstrukcje. Między nimi uliczki, czasem tak wąskie, że sąsiedzi z naprzeciwka mogliby podawać sobie dłonie na dzień dobry.
I jeszcze błądzenie, bo bez tego niekompletny byłby chyba żaden szlak. Tego wieczoru spieszyłem się bardzo, umówiony pod pałacem w centrum San Sebastian między 18 a 19. Niestety, przegapiłem miejsce, w którym port w Luzo przepływa się promem. Bez znaków, co chwilę zerkając na mijane zegary, gnałem kilometrami dokoła wielkiej zatoki, nadrabiając niepotrzebnie dobre półtorej godziny. To nie był port w mieście. To było kilka miast, skupionych wokół gigantycznego kompleksu nadbrzeży i doków, a ja musiałem wyminąć je wszystkie, zamiast w kilka chwil przepłynąć cieśninę, dzielącą mnie od celu. W gęstniejącej mżawce niemal wbiegłem do miasta, a tam, cudem chyba, piętnaście minut przed siódmą, odnalazłem miejsce w którym obiecałem się pojawić. Dwa dni wcześniej zgubiłem telefon, nie miałem więc jak poinformować o mojej sytuacji. Dokładnie trzy minuty po tym jak usiadłem na ławce, zjawiła się Agata, mieszkająca w San Sebastian. Ze śmiechem oznajmiła, że była tu już godzinę temu i gdybym się teraz spóźnił, pewnie by nie przyszła. Szczęście jeszcze się więc mnie nie opuszcza, choć początek hiszpańskiego Camino był całkiem interesujący.
Dzięki spotkaniu w San Sebastian udało mi się poznać odrobinę lepiej Hiszpanię i Kraj Basków w szczególności, o tym jednak już wkrótce.