Jedną z najprzyjemniejszych rzeczy w podróży jest nieprzewidywalność. Nie wszystko da się zaplanować, przewidzieć, zawsze warto być gotowym na to, co niespodziewane. Tak było i tym razem, w Comillas, na wybrzeżu hiszpańskiej Kantabrii. Gdybym poprzedniej nocy miał więcej sil. Gdybym nie zatrzymał się w klasztorze. Gdybym przeszedł przez miasto wcześniej i nie zwrócił uwagi na przygotowania do święta. Albo gdybym znalazł się tam kilka godzin później…
Dzisiaj bez zbędnych opisów. W Comillas wyszła mi naprzeciw (niemal dosłownie) fiesta kantabryjskich górali. Na ulicach przenikliwy dźwięk pasterskich fujar (coś w rodzaju szkockich dud, tylko z jednym miechem), huk bębnów, stukot drewnianych chodaków o twardy asfalt. Gdy muzyka się skończyła, tradycyjny, kantabryjski cydr, lał się strumieniami. Pomału uzależniam się chyba od tego orzeźwiającego napoju. No i dziewczyny w ludowych strojach. Zresztą zobaczcie sami. Gdybym znał hiszpański i potrafił nawiązać rozmowę, mógłbym się zakochać. :)