Pierwszą noc na Kujawach spędziłem, jak na ekologa przystało, w „zielonym” miejscu – na budowie farmy wiatrowej, między rozrzuconymi na łące turbinami i wieżami wiatraków. Niestety zamkniętymi, więc nie dało się wpełznąć do środka i schronić przed nocnym deszczem. Na szczęście płachta biwakowa spełnia swoje zadanie.
Do Izbicy Kujawskiej doczłapałem następnego wieczoru. Tego dnia miałem zamiar spać gdzieś przed Sompolnem, już na terenie Wielkopolski. Coś jednak kusiło mnie, by zajrzeć do neogotyckiego kościoła na wzgórzu. Z wnętrza słyszałem odgłosy modlitw, przysiadłem więc na skwerze przy fontannie i odczekałem, aż skończy się spotkanie. Codziennie lub przynajmniej co drugi dzień odwiedzam parafie, prosząc o pieczątkę w moim paszporcie pielgrzyma. Tym razem nie musiałem tego robić, ale… coś mi powiedziało, żebym zaczekał. Gdy skończyło się odmawianie ostatniej dziesiątki różańca, wszedłem do zakrystii. W świątyni było tylko kilka osób. Poprosiłem księdza o podpis w credencialu. Padło oczywiście sakramentalne pytanie „dokąd?”.
Czasem, gdy ktoś pyta o cel wędrówki, odpowiadam „Gniezno”. Po prostu nie chcę być wzięty za wariata. Nawet gdy mówię, że zmierzam tylko do Wielkopolski, słyszę od spotkanych ludzi, że jestem hardcorem. A co powiedzieliby gdybym oznajmił, że maszeruję do Hiszpanii? Pewnie popukali palcem w czoło. Proboszczowi powiedziałem jednak prawdę. Gdy to usłyszał, pokiwał głową i zapytał czy mam gdzie spać. Odpowiedziałem, że nie, ale i tak chciałem iść dalej, do Sompolna.
- Tu, w kościele, byłoby zimno – powiedział duchowny.
- Ale może przecież u nas – powiedział nagle pan, gaszący właśnie świata. – Przecież zawsze nocujemy pielgrzymów.
I tak oto zostałem tego wieczoru w Izbicy. W gościnie u państwa Elżbiety i Jana, rodziny mieszkającej przy kościele. Takie rzeczy zawsze dzieją się w chwilach, gdy ich zupełnie nie oczekuję.
Z początku czułem się skrepowany zaproszeniem. Nie byłem jednak pierwszym wędrowcem, który zatrzymywał się w tym domu. Moi gospodarze, głęboko wierzący ludzie, co roku goszczą u siebie idących do Częstochowy. A rok temu trafił pod ich dach Francuz, idący szlakiem z Wadowic do Trójmiasta i stamtąd do Santiago (!). Podobno pisał książkę o europejskich szlakach św. Jakuba i co roku wędrował innym.
Wszyscy stanęli wokół stołu i zmówili modlitwę dziękczynną. Potem usiedliśmy. Musiałem opowiedzieć historię swojej drogi i pomysłu przejścia do Santiago z Warszawy. Ktoś zapytał „a w jakiej intencji Pan idzie?”. Kłopotliwe pytanie, bo nie mam żadnej, z która bym wędrował. Brak intencji budzi zawsze zdziwienie, wiele osób z którymi rozmawiam uważa chyba, że pielgrzymka zawsze powinna być połączona z prośbą o coś lub podziękowaniem za otrzymany dar. Trudno mi jednak wyjaśnić, że chociaż nie jest to zwykła podróż, nie towarzyszy jej żadna myśl przewodnia poza ciekawością.
Wspólnie zjedliśmy prostą kolację. Przez godzinę siedzieliśmy w dużym gronie, potem panie z kola modlitewnego wróciły do siebie i zostałem z gospodarzami. Tego wieczoru, po raz pierwszy od opuszczenia warszawy, mogłem wziąć gorący prysznic, dać odpocząć stopom, wyprać część bielizny. Gdy wyszedłem z łazienki usłyszałem odmawianą wspólnie modlitwę.
Tamtego wieczoru wszedłem po raz pierwszy do innego świata. Zawsze był gdzieś blisko, ale nigdy tam nie zaglądałem. To świat ludzi, dla których kościół i głęboka wiara są filarami życia, a chrześcijaństwo kształtuje poglądy o świecie. Pomijając osoby duchowne, nigdy wcześniej nie spotkałem osób, których wiara byłaby tak silna, mocno zakorzeniona i obecna w życiu codziennym, niemal w każdej czynności. Podczas wspólnej rozmowy widziałem, że rzeczy dla mnie oczywiste, dla moich gospodarzy wcale nimi nie są, a to na co ja nie zwracam uwagi, dla nich jest sprawa pierwszorzędną. Rozmawialiśmy głównie o pielgrzymowaniu i wierze, potem jednak zeszliśmy na sprawy codzienne i jak wszyscy dobrzy Polacy, musieliśmy też ponarzekać nieco na politykę. Bywało jednak, że w postrzeganiu tych samych spraw różniliśmy się kompletnie.
Przez wiele lat obracałem się w rzeczywistości i wśród osób, dla których wiara nie miała dużego znaczenia. Teraz jednak siedziałem za stołem i odrzucałem po kolei to, co dotychczas traktowałem jako oczywistości, starając się zrozumieć racje moich gospodarzy na temat rodziny, wychowania, tradycji. Proste ćwiczenie umysłowe, podczas którego musiałem odłożyć na bok ułożone w głowie zasady. To nie było spotkanie wierzącego i wątpiącego albo konserwatysty i liberała. To było coś więcej, jakby zetknięcie dwóch rzeczywistości. Gdy jednak słuchałem ich historii o braku perspektyw, wyjeżdżających za granicę dzieciach, korupcji czy narkomanii, zrozumiałem, że wszyscy troszczymy się o dokładnie te same sprawy, choć opisujemy to innymi słowami.
Tę noc, pierwszą od opuszczenia Warszawy, spędziłem w miękkiej pościeli. Rano, oprócz śniadania, dostałem także jedzenie na drogę. Jak zawsze w takich momentach czuję bezsilność, bo choćbym chciał, nie potrafię w żaden widoczny sposób odwdzięczyć niczym gościnności, jakiej właśnie doświadczyłem. Podziękowałem po prostu za wszystko i obiecałem odezwać się, gdy dotrę do celu podróży.
Wyszedłem z Izbicy niosąc nie tylko prowiant. Zabrałem poczucie, że na mojej drodze poznałem coś zupełnie nowego. Zabrałem też, spisane na kilku kartkach, prośby do świętego Jakuba od kilku pań ze wspólnoty modlitewnej. Sam idę bez żadnych intencji, co więc zaszkodzi zabranie ich w drogę dla tych, którzy na podobny szlak nie wyruszą. Nawet jeśli niesie je wątpiący, może samo spisanie pomoże w ich spełnieniu?