Po kilku dniach udało mi się przebrnąć przez zachodnie Mazowsze. Z obolałymi nogami doczłapałem do Gostynina i rozsiadłem się na rynku. Bilans strat materialnych jest na razie nieduży i obejmuje sandały, które musiały wypaść mi na jakimś postoju, a których i tak prawie nie używałem. Ciągłym kłopotem są też stopy, które wyglądają jakby włożono je w nowe buty i kazano rozchodzić. Po kilku dniach od opuszczenia Warszawy dotarłem jednak do Kujaw, które przejdę w dwa dni, aby potem wejść do Wielkopolski.
Jakie jest prowincjonalne Mazowsze? Ciche, często puste i odludne, zwłaszcza nad Wisłą, gdzie wsie rozrzucone są co kilka kilometrów. W małych miasteczkach miejscowi panowie wysiadują na rynku o 12 w południe, czekając nie wiadomo na co i rozmawiając. Jest spokojnie i niespiesznie. Na wsiach wre praca. Słońce już dobrze przypieka, ostatnie śniegi zniknęły, rolnicy rzucają się więc do siewów. Na polach dziesiątki ciągników z siewnikami. Nigdy nie byłem na wsi o tej porze roku i po raz pierwszy widzę, jak budzi się ona do życia po zimowym letargu.
Ale nie o budzeniu się chciałem pisać, a o tym, co zastanawia mnie od chwili puszczenia Puszczy Kampinoskiej.
Lubimy myśleć o sobie jako narodzie gościnnym. „Staropolska gościnność” mówi się przecież. I może rzeczywiście jest ona już tylko staropolska, żyjąca tylko w tradycji. Bo gdy wchodzę do jakiejkolwiek wsi, pierwsze powitania w drzwiach nie są zachęcające. Gdybym nie był Polakiem, pomyślałbym chyba, że trafiłem do kraju gdzie niemal każdy boi się obcych i na wszelki wypadek wiesza na bramie do swojego domostwa ostrzeżenie. Albo przyszłoby mi do głowy, że Polska to kraj nawiedzony przez epidemię złodziejstwa, skoro na każdej prawie furtce wisi ostrzeżenie, co grozi mi, gdy wejdę dalej.
Bo jak tłumaczyć broniące wejścia do polowy domów napisów „Wchodzisz na własne ryzyko” czy „dobiegam do furtki w 5 sekund”? Czy gdy pukam do furtki i proszę o wodę, też mnie one dotyczą? Na łopatki powalił mnie komunikat „jeśli on cię nie zagryzie, to ja cię zastrzelę”. Przecież wiadomo, że gospodarz nie ma broni, a złodziej będzie wchodził do domu inną droga niż przez furtkę. Do kogo więc adresowany jest ten komunikat?
Ciekawe dlaczego nie widziałem podobnych napisów na domach tureckich, libańskich, kirgiskich? W tamtych krajach gość przybywający z daleka to wydarzenie, jego przyjęcie jest sprawa honorową, niejako obowiązkiem dla gospodarzy. Na krótki czas wizyty osoba ta staje się jednym z domowników, często najważniejszą osobą za stołem. Pamiętam do dziś jurtę w górach Tien-Szan, w której posadzono mnie tuż obok najstarszych, na najważniejszym miejscu, jakie wyznacza tylna ściana wielkiego namiotu – domu.
Nie jest to też chyba specyfika słowiańska, bo na rosyjskich furtkach i bramach podobnych napisów też nie pamiętam. Pamiętając cztery dni Wielkanocy, spędzone z rodziną Nataszy i Andrieja w Irkucku, jakoś nie pasuje mi to zresztą do Rosjan. Ani do kierowców w Kraju Ałtajskim czy nad Bajkałem, którzy potrafili nadłożyć drogi, by dowieźć autostopem do celu. A więc może to nasz, polski, albo szerzej – centralnoeuropejski czy inny, licho wie jaki, nawyk. Czy widziałeś podobne tabliczki za granicą? Czy Niemcy, Francuzi, Włosi, Grecy też witają przyjezdnych komunikatami o wściekłych psach i jeszcze gorszych gospodarzach?
Może to znak czasów, w których łatwo jest uciec w świat szklanego ekranu, ale coraz trudniej nam ocenić intencje człowieka, który puka do naszych drzwi, na wszelki wypadek lepiej więc nie wpuszczać go przez te drzwi w ogóle. Tym bardziej cieszę się spotykając w drodze takie osoby, które wciąż cieszą się ze spotkania obcego, zamiast zamykać mu drzwi ostrzeżeniem o uzbrojonym gospodarzu i wściekłym psie (albo na odwrót). I o takim spotkaniu, pierwszym w pielgrzymce do Santiago, już w następnej opowieści.