Geoblog.pl    lukaszs    Podróże    Pieszo przez Europę    Pod gościnnym dachem
Zwiń mapę
2013
31
maj

Pod gościnnym dachem

 
Niemcy
Niemcy, Eichstätt
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 877 km
 
Idąc do Santiago, od początku zakładałem samodzielność w kwestii biwaków. Śpiwór powinien wytrzymać temperatury panujące wiosną i latem w Europie, nawet w górach, a płachta biwakowa wytrzymać niespodziewany deszcz lub przenikliwy wiatr. Karimata, choć niegruba, umożliwia sen nawet na twardym betonie. To mój cały zestaw do spania, jeśli nie liczyć butów i torby z bielizną, które nocą lądują pod głową w roli poduszki.

Czasem jednak dobrze jest zatrzymać się na noc pod dachem. Nie tylko dla wygody. Po prostu jest jeszcze za zimno, aby brać kąpiel w napotkanych strumieniach, a gdy pogoda się popsuje trudno jest się suszyć w marszu. „Na żołnierzu zmokło, na żołnierzu wyschnie” – mawiał znajomy, z którym chodziłem po górach. Jasne, ale nie zawsze. A czasem po prostu fajnie jest rozprostować kości w łóżku, w cieple, pod dachem. I to nie dachem przystanku autobusowego. W Bawarii zdarzyło się dwukrotnie i za każdym razem było niespodziewanym, wspaniałym zaskoczeniem.

Za Cham deszcz, dotychczas niemal nieustanny, zniknął. Regensburg opuściłem w słońcu, przy dobrej pogodzie wędrując doliną Dunaju i szlakiem rzymskich warowni. Niestety, już dwa dni później ulewy wróciły ze zdwojoną siłą. Gdy dotarłem do Eichstätt, na przedmieściach dopadła mnie ulewa, najsilniejsza podczas dotychczasowej wędrówki. Buty poddają się w takiej sytuacji pierwsze, jakiś czas później przemiękają spodnie przeciwdeszczowe, w strugach deszczu człapałem więc, chlupocząc butami, w stronę katedry. Eichstätt to nieduże, ale szczególne miasto: mieści się tam jedyny w Niemczech uniwersytet katolicki (coś w rodzaju naszego KUL jak sądzę). Obok świątynie znalazłem informację, otwartą tego dnia do późna. Podbiłem paszport i zapytałem o biuro zajmujące się pielgrzymami.

To była moja jedyna nadzieja. Poprzedniego dnia drałowałem około 15 godzin, aby dziś być wcześniej w mieście. Byłem zmęczony przejściem Czech i połowy Bawarii, chciałem wreszcie odpocząć w ludzkich warunkach. Deszcz na zewnątrz odbierał ochotę na nocleg pod drzewem. Spotkany w Regensburgu pielgrzym podpowiedział mi jednak, że znajdę tu miejsce, gdzie idący Szlakiem Jakubowym mogą przenocować za darmo. O była moja nadzieja, której uczepiłem się idąc tutaj.

Kobieta z informacji powiedziała mi jednak, że owszem, istnieje tu miejsce zajmujące się pielgrzymami, ale jest to zwykłe biuro, a nie schronisko. W dodatku o tej godzinie już zamknięte. Mina mi zrzedła, ale zacząłem pytać o inne miejsca, wskazała klasztor żeński, odległy o kilometr w górę miasta, przy tej samej ulicy. Nie było rady, poczłapałem.

Kilkanaście minut później stanąłem na dużym dziedzińcu. Ktoś wskazał mi drzwi, gdzie należy pytać o nocleg. Wyszła do mnie siostra zakonna. Moim „Kali jeść, Kali pić” niemieckim zapytałem o nocleg.

- Mamy tu miejsce, gdzie przyjeżdżają na odpoczynek starsi ludzie, ale to pokoje po 40 euro – powiedziała.

O żesz fuck. To tyle, za ile wydaję, żeby przeżyć 3-4 tygodnie. Nie powiedziałem jednak tego.

- Mógłbyś się tu zatrzymać w innym pokoju za 25…

- A nie wie siostra nic o żadnym miejscu dla pielgrzymów w Eichstätt?

- Z nocowaniem mężczyzn mamy problem, bo jesteśmy klasztorem żeńskim. Ale jest tu klasztor męski, salezjanów, w dół, po drugiej stronie rzeki. Tam zapytaj.

O, to już jakiś ślad. Podziękowałem, siostra zamknęła drzwi, ale po chwili uchyliła je znowu.

- Jakbyś nic nie znalazł to wróć tutaj. Coś wymyślimy.

Te ostatnie słowa podniosły mnie na duchu bardziej niż wszystko poprzednie. A więc może nie muszę szukać przystanku czy szopy za miastem?

Przez pół godziny brnąłem w deszczu na drugi koniec miasta. Wyszedłem już na drogę wylotową, gdy zobaczyłem drogowskaz „Salesianum”. Budynek klasztoru i seminarium przypominał raczej mały biurowiec, niż miejsce odosobnienia. Wszedłem przez przeszklone drzwi na pustą portiernię i dokładnie po chwili zjawił się starszy mężczyzna.

Dzień dobry.

Jestem z Polski.

Idę do Santiago de Compostela.

W Regensburgu usłyszałem, że w Eichstätt mogę zatrzymać się na noc.

Byłem u sióstr, ale powiedziały mi, żebym spytał tu.

Tyle jestem w stanie powiedzieć w języku, który wpajano mi do głowy przez 4 lata, 6 godzin w tygodniu.

Gdy mówiłem, mężczyzna (na szyi nosił krzyż, ale poza tym nic nie wskazywało, aby był duchownym) uśmiechał się coraz szerzej, po czym poklepał mnie po ramieniu.

- Szukasz noclegu, tak? Wejdź, zaraz coś załatwimy – powiedział, a przynajmniej tak zrozumiałem.

Weszliśmy w głąb korytarza, otworzyły się któreś drzwi. W sali jadalnej siedziało kilku mężczyzn. Ten, który mi otworzył, przedstawił mnie na głos. Wyglądało na to, że całe zgromadzenie, zamieszkujące duży budynek, składa się z kilku starszych księży. Dwóch staruszków podeszło by uścisnąć mi dłoń, po czym usadzili przy stole i postawili przede mną to, co szykowali chyba na wieczorny posiłek.

- Jedz ile chcesz, jakbyś chciał coś więcej, to mów. Piwa się napijesz? – i zostawili mnie samego.

Jakiś czas później ojciec Joseph, ten który wyszedł mi na spotkanie, przyprowadził do jadalni pomagającego w klasztorze mężczyznę. Weszli, o zgrozo, gdy opróżniałem postawione przede mną lokalne piwo (ciężkie jest życie pielgrzyma!). Alban, czarnoskóry student z Monachium, mówił nieźle po angielsku. Przyjechał na weekend pomagać księżom, a mi pokazał pokój na piętrze, dał pościel i pokazał gdzie mogę się umyć.

Po dwóch tygodniach gorąca kąpiel! No i pranie, które już dawno powinienem był zrobić. Kaloryfery działały, nagrzałem więc pokój na full. Nie, to zdecydowanie nie wyglądało jak klasztor, a moje schronienie – jak cela. Przestronny pokój gościnny, z widokiem na las, z szerokim biurkiem i łączem internetowym pasowały raczej do hotelu. Może tylko ściany, dawno nie malowane, wskazywały, że nie jest to trzygwiazdkowy pensjonat.

Gdybym nie spytał w Eichstätt o schronisko dla pielgrzymów, nigdy nie trafiłbym w to miejsce, nie poznał ojca Josepha i nie spędził nocy w tym miejscu. Pewnie przeczekałbym deszcz pod jakimś dachem, a rano wysuszył się w marszu, idąc dalej, na zachód. Wystarczyło więc zapytać, aby przywołać do siebie tą odrobinę szczęścia. Ciekawe ile takich miejsc minąłem po drodze tylko dlatego, że w odpowiednim momencie nie zapukałem do drzwi, nie zapytałem? Kilka pewnie ominąłem, ale zazwyczaj nie mam w sobie tyle determinacji, aby prosić o pomoc. Tamtego dnia, w Eichstätt, czułem się naprawdę źle i ta noc w domowych warunkach była mi naprawdę potrzebna.

Rano haniebnie zaspałem na mszę. Chciałem pójść nie z powodów religijnych, ale z ciekawości, jak wygląda niemieckojęzyczna liturgia. Ojcowie i kilkoro ich gości jadło śniadanie, posiliłem się więc przed wyjściem. Na zewnątrz świeciło słońce, moje ubrania pachniały jak nowe i jedyne co mnie martwiło, to waga łazienkowa, która wskazała poprzedniego wieczoru, że od wyjścia z domu zrzuciłem 4 kilogramy. W 5 tygodni. Dieta cud.

Ojciec Joseph podbił mi paszport i uściskał na pożegnanie jak syna. Była autentycznie wzruszony, sam nie wiem dlaczego. Może wyobrażał sobie taką wędrówkę jako ciągły, nadludzki wysiłek? Chętnie powiedziałbym mu, że wystarczy mi pomoc taka jak od niego i to wszystko czego potrzebuję w drodze, ale mój niemiecki jest na to zbyt nędzny. Pobłogosławił mnie, a wtedy i ja się wzruszyłem. Uściskaliśmy się na pożegnanie i ruszyłem w stronę Donauwörth.

Podróż po Azji i dotychczasowa droga z Polski pokazały mi jedno: takie spotkania zdarzają się tylko wówczas, gdy się ich zupełnie nie spodziewam. Kiedy próbuję zaklinać rzeczywistość, wyobrażając sobie, jak fajnie byłoby spędzić najbliższą noc pod czyimś dachem, nigdy to nie działa. Gdy myśli powędrują gdzieś indziej, a ja pogodzę się z losem, nie myśląc o tym, co mnie spotka przez resztę dnia, zdarza się cud.

Tak było zaledwie dwa dni później, w zachodniej Bawarii. W Donauwörth zlał mnie kolejny deszcz, jeszcze silniejszy od poprzedniego. Ubranie i plecak, w takich momentach, szybko zamieniają się w obwisłe szmaty, w moich lekkich butach chlupocze bagno. Szedłem ścieżką rowerową wzdłuż szosy i nie zastanawiałem się, gdzie spędzę noc. Po poprzednich doświadczeniach wiedziałem, że i tak, i tak ja przeżyję. Postanowiłem wycisnąć więc tego dnia dzienną dawkę kilometrów i tyle. Gdy tak szedłem, zauważyłem kątem oka, jak w przecznicę przede mną wjeżdża jasny samochód i zatrzymuje się. Nie zwróciłem uwagi, dopóki mnie nie zagadnęli.

- „Pilger?”

- „Ja, ich bin am Jakobsweg.”

- „Nach Santiago?”

- „Ja, nach Santiago.”

- A dokąd dzisiaj idziesz?

- Nie wiem, ile się da, będę spał gdzieś 15 kilometrów stąd.

- A chcesz zostać na noc u nas?

I tyle. Nic więcej. Bez pytania o imię, kim jestem i po co idę. Pielgrzym to pielgrzym.

- Zobaczyliśmy Cię, jak idziesz naprzeciwko – powiedział Martin, siedzący za kierownicą. - Moja córka odwróciła się i powiedziała, że to chyba ktoś na Szlaku Jakubowym, bo niesie muszlę. Zawróciliśmy żeby spojrzeć jeszcze raz, no i miała rację. Wtedy się zatrzymaliśmy.

W samochodzie nie było już miejsca, więc razem z córką Martina przeszliśmy kilkaset metrów wstecz do ładnego domu, otoczonego małym, zielonym ogrodem, na przedmieściach Tapfheim. W korytarzu zrzuciłem z siebie przemoczone ciuchy.

Tego popołudnia trafiłem do rodziny Rity i Martina. Gdy wszedłem w głąb domu, zobaczyłem rodzinę zajętą pracą w czymś wyglądającym jak warsztat. Przy stole pracowały też dwie ich córki, Teresa i Weronika. Pod ścianami, dokoła dużego pokoju, stały setki przegródek wypełnionych koralikami, paskami, rzemykami, kawałkami szkła i metalu. Jak wyjaśnił Martin (na szczęście mogliśmy przejść na angielski) wszyscy zajmują się produkcją biżuterii, którą w ten weekend wystawiają na jarmarku w Gundelfingen, trzydzieści kilometrów dalej. Akurat wracali stamtąd gdy mnie zobaczyli. Martin na co dzień pracował co prawda w fabryce, ale w weekendy wszyscy pomagali Ricie, która rządziła pracą artystyczną i dla której było to główne zajęcie. I to chyba nie takie złe, skoro prowadzili własny sklep internetowy z tymi wyrobami.

Zostawiłem rzeczy w pokoju na górze. Zasiedliśmy za stołem, Martin odmówił krótką modlitwę, zaczęliśmy jeść. Cały czas ciekawiło mnie jednak co sprawiło, że znają niemiecki Szlak Jakubowy i to na tyle, by wyjaśnić mi, że zasadnicza ścieżka biegnie znacznie dalej na południe. I na tyle, by bezinteresownie pomóc nieznanemu Polakowi, który nim idzie! Przy szklance piwa dowiedziałem się, przynajmniej częściowo: znajomy rodziny, z pochodzenia Anglik, przeszedł drogę do Santiago z własnego domu, z Tapfheim. Kilkanaście minut później objawił się zresztą w drzwiach domu.

Mike pochodził z Anglii, ale mając Niemkę za żonę, dzielił życie między Bawarię, a Lake District. Ucieszył się widząc podobnego do siebie szaleńca i odtąd rozmowa zeszła wyłącznie na Camino.

Mike przeszedł w ponad 3 miesiące cała drogę z zachodniej Bawarii do Cape Finisterra, idąc głównym Szlakiem jakubowym, przez Bawarię, Szwajcarię, Francje i Hiszpanię. Wybrał wariant klasyczny, taki jak opisany w przewodnikach, prowadzący przez Alpy i okolicę jeziora Bodeńskiego. Wspominał, że na początku podróży brnął przez kopny śnieg. Zanim dotarł do Francji, spotkał tylko jedną osobę, idąca w przeciwnym kierunku. To trochę jak ja. Piszę te słowa pięćdziesiątego dnia drogi, ani razu nie spotkawszy na swojej drodze nikogo, kto szedłby w kierunku Santiago, choćby robiąc kawałek szlaku – z wyjątkiem wycieczki spotkanej pod Poznaniem, która wędrowała akurat w drugą stronę. Pokazał mi dokładnie drogę jaką szedł, pokonane etapy, miejsca warte uwagi. Dał też przewodnik, wydany w 2000 roku, opisujący szlak w zachodniej Francji,, na odcinku Le Puy – Saint Jean Pied de Port.

- Idziesz przez Le Puy? – spytał.

- Nie, planowałem bardziej na północ, przez Clermont-Ferrand.

Wyjaśnił mi wtedy, że Le Puy to ważne historycznie miejsce: tam spotykały się wszystkie odgałęzienia szkaków z Europy Wschodniej i Południowej. Ścieżka z Polski, Niemiec, Szwajcarii i Czech łączyła się z prowadzącą z Włoch, i odtąd wspólnie szły aż do Pirenejów, do granicy hiszpańskiej. Gdy usłyszał, że nie spotkałem dotychczas nikogo, idącego do Santiago, powiedział:

- W takim razie Le Puy będzie szokiem kulturowym. Przez wiele tygodni idziesz sam, a gdy się tam zjawisz, nagle spotykasz dwudziestu ludzi idących do Santiago. W porównaniu z drogą francuską w Hiszpanii to tyle co nic, ale w porównaniu z tym co przeszedłeś – to istny tłum.

Dawał mi jeszcze wiele wskazówek, a ja słuchałem go jak urzeczony. Wprost rzuciłem się na paszport który mi przyniósł, z wpisami i pieczątkami z miejsc, które jeszcze daleko przede mną; Saint-Jean, Santiago, Finisterra… To było jak objawienie. Zapytałem kiedy dokładnie tam był.

- Siedem lat temu. Teraz mam 75 lat, wtedy miałem 68. To dlatego przewodnik który przeglądasz jest taki stary.

68 lat. Jeśli przypadkiem myslałeś/-aś, że jest już za stary/-a, aby wyruszyć w świat, pomyśl o samotnym, 68-letnim Angliku, który pieszo przeszedł 2500 kilometrów do Santiago!

Tę noc spędziłem w ciepłej pościeli. Nazajutrz Rita i Martin uciekali rano na drugi dzień targu rękodzielniczego, pożegnaliśmy się więc rano. Gdy spakowałem się i zszedłem na dół, Teresa wcisnęła mi w garść jakieś owoce na drogę. I po prostu ruszyłem dalej, w stronę Ulm.

Wiesz, co jest dla mnie największą niespodzianką w drodze przez Niemcy? Że każdy kogo spotkam, traktuje mnie jak równego sobie. Bałem się, że w Niemczech na Polaka będzie się patrzeć przez pryzmat naszych historycznych stosunków biedny wschód – bogaty zachód, gastarbaiterów, bolesnej historii. Trochę jak na ubogiego sąsiada. Tak jak niektórzy Polacy, z góry patrzący czasem na Ukraińców, Rosjan czy innych przybyszów ze wschodu. Tymczasem w żadnej, absolutnie żadnej sytuacji nie spotkałem się w Niemczech z pejoratywnym podejściem, uśmiechami, wyższością. Każde spotkanie to normalna rozmowa. Zdarza się w tej rozmowie wspomnienie wojny, ale bez pretensji czy poczucia winy.

Może to kwestia tego, że jestem w Bawarii. Albo że idę pieszo z Warszawy. Albo dogaduję się z ludźmi po niemiecku, łamanym językiem, ale jednak ich. Możliwe, że zdarzają się tu złośliwe komentarze na temat Polaków. Ja jednak niczego nie doświadczyłem, żadnego lekceważenia czy chęci konfrontacji. Bałem się, jak widać, zupełnie niepotrzebnie.

W pamięci mam cały czas nocleg za Eichstätt, obok przydrożnej kaplicy. Gdy tam doszedłem, poświeciłem czołówką do wnętrza rozważając czy nie mógłbym położyć się we wnętrzu. Ostatecznie rozłożyłem śpiwór obok, na ławce. Po chwili usłyszałem kroki. Dwóch chłopaków postanowił sprawdzić, kto świeci nocą koło kaplicy. Gdy zacząłem tłumaczyć dokąd idę, odpowiedzieli tylko:

- Spoko, po prostu myśleliśmy, że możesz potrzebować pomocy.

I tyle.

Dzień w domu Rity i Martina zaowocował jedną decyzją. Idę do Le Puy, historycznego połączenia Szlaków Jakubowych. Za granicą francuską odbijam więc dalej na południe kraju niż planowałem. Uznałem, że to może być ciekawe doświadczenie, bo Szlak Jakubowy w południowej Francji istnieje i ma nawet swoje schroniska dla pielgrzymów, ale na pewno nie będzie nawet w dziesiątej części tak popularny, jak drogi w Hiszpanii.

Tymczasem opuszczam Bawarię i wchodzę do drugiego, i ostatniego, niemieckiego landu. W gościnnym domu w Tapfheim minęła dokładnie połowa drogi przez ten kraj, jak na razie, poza pogodą, zaskakująco przyjazny.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (7)
DODAJ KOMENTARZ
stock
stock - 2013-05-31 17:38
Bardzo optymistyczny wpis! Gratuluję i życzę powodzenia w dalszej drodze.
 
marianka
marianka - 2013-05-31 18:40
Strasznie się wzruszyłam kolejny raz czytając Twój wpis o pięknych ludziach spotkanych po drodze. Dziękuję!!
 
zula
zula - 2013-05-31 18:42
Wspaniale,że tak cudownych ludzi spotykasz u naszych sąsiadów!,
...niech w dzień będzie bardziej słonecznie!
Dość wody i mokrych butów a więcej jedzenia i ciepłych noclegów,
pozdrawiam
 
ap
ap - 2013-05-31 21:17
podziwian, i zazdroszczę, już czekam na kolejne wpisy, czuję, że zarażam się camino
 
mamaMa
mamaMa - 2013-06-01 10:40
Biblijnie: "nie troszcz sie o to, co bedzie jutro, ptaki i lilie tez sie nie troszcza":-)
A Niemcy i poza Bawaria sa mile, nawet w zla slawa owianej Brandenburgii normalnie, przyjaznie.
Czy to wyprawa Twojego zycia?
 
zuzkakom
zuzkakom - 2013-06-02 16:55
Poza pogodą szczęście nadal dopisuje! :)
 
lukaszs
lukaszs - 2013-06-05 11:14
Na pewno to największa odległość jaką pokonywałem kiedykolwiek pieszo. Czy największa wyprawa życia? Mimo wszystko nie, przejście Karpat i 2 lata w Azji uważam za ważniejsze :)
 
 
zwiedził 2.5% świata (5 państw)
Zasoby: 32 wpisy32 133 komentarze133 162 zdjęcia162 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
28.03.2013 - 04.08.2013