Geoblog.pl    lukaszs    Podróże    Pieszo przez Europę    Hiszpańska ulica
Zwiń mapę
2013
10
lip

Hiszpańska ulica

 
Hiszpania
Hiszpania, Donostia-San Sebastián
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 2122 km
 
Hiszpańska ulica nie śpi. Do tego wniosku doszedłem w San Sebastian. To jedna z tych drobnych, fajnych różnic między naszymi krajami. My, Polacy,aby się spotkać, przychodzimy do siebie, lub spotykamy się w barach, by spędzać czas w swoim gronie, wokół stołu. Tu miejscem spotkań jest dosłownie ulica. W domu nie spotyka się właściwie nikt, aby zobaczyć się z przyjaciółką czy sąsiadem musisz wyjść na zewnątrz. Nawet w knajpie nie spotkasz prawie nikogo, do środka wchodzi się jedynie by zamówić wino i coś na ząb, po czym wychodzi – właśnie na ulicę. Tu toczy się życie, odbywają spotkania, cała przestrzeń między chodnikami i na nich służy temu, by się spotkać, pogadać, pośmiać, przekrzykiwać. Minąwszy jedną knajpę, zaraz znajdziesz drugą, a pod nią nowych znajomych. Nikt nie zagrzewa długo miejsca, każdy krąży po okolicy, wszyscy spotykają więc wszystkich. Ten rytuał odbywa się codziennie, w każdym mieście jakie mijałem na Camino. Wystarczy poczekać do wieczora, gdy upał ustąpi i zrobi się nieco chłodniej.

Jeszcze poprzedniego wieczoru Agata, u której spędziłem cały dzień w San Sebastian, wspomniała o wieczornej tradycji „pinczo”. To baskijskie słowo (pisane „pinxo”) oznacza tradycyjną przekąskę spożywaną wieczorem, do małej szklanki piwa, wina lub cydru. To idealny towarzyski posiłek. Małe pinxo nie służy temu by się najeść, ale zaspokoi pierwszy głód. Zawartość szklanki nie uderzy do głowy, ale dobrze zwilży gardło podczas głośnej konwersacji, kiedy kilkaset (tak, właśnie kilkaset!) osób rozmawia w tym samym miejscu.
Małe pinxo kosztuje jedno-półtora euro. Tu, w Kraju Basków, ceny są wyższe, może więc dojść do dwóch. Codziennie jednak jakiś bar w mieście organizuje promocję na swoje przekąski. W każdy dzień tygodnia jest to inny lokal, ale nie dowiedziałem się czy właściciele umawiają się jakoś ze sobą. Chyba tak, jak inaczej byłaby zorganizowana cała impreza? Szybka decyzja, wieczorem wychodzimy więc z mieszkania i suniemy na drugą stronę rzeki, do lokalu, który tego dnia robi promocję.

Gdy tam dotarliśmy opadła mi szczęka. Spodziewałem się, że miejsce może mieć powodzenie. Nie spodziewałem się, że aż takie. Zresztą zobaczcie:

FILM NA YT

Musieliśmy nieźle nawiosłować się łokciami, aby dopchać się do baru. Nie ma w tym jednak żadnego chamstwa, nikt nie awanturuje się, nie wścieka, nie widać śladu agresji. Rytuał wielkiego żarcia jest rytuałem i każdy opanował go już w młodości. Nie chodzi o to by się najeść, ale by wyjść i kogoś spotkać.

Pinxo ma postać miniatury dania. Może to być mały hamburger, z kawałkiem mięsa i pomidora. Może być kanapka z kawałkiem kalmara i mniejszym kawałeczkiem ośmiornicy (nie takie obrzydliwe jak brzmi, jakoś dałem temu radę). Albo kuleczek ziemniaczono-mięsnych w panierce (pycha!) lub krewetek w cieście (nie takie złe, dopóki panierki jest więcej niż zwierzęcia). Każda z nich starczy na dosłownie 2-3 kęsy. Mała szklanka piwa lub cydru też znika w oczach. Tłum okupuje ulicę, szklanki i talerze stawia się na parapetach okien i dachach samochodów. Po skończonym posiłku można zamówić kolejny, ale że powrót do baru utrudniają tłumy, łatwiej jest czasem pójść w inne miejsce.

Duże wrażenie robią też barmani, obsługujący ten chaos. Działają błyskawicznie, błyskawicznie przyjmują pieniądze i wydają resztę. W środku, przy ladzie, wszystko dzieje się w mgnieniu oka.

Rytuał powtórzy się jutro w innym miejscu.

Nie potrzeba jednak promocji, by wyjść na miasto. W małym mieście, a głównie takie mijam i będę mijał w tej drodze, wystarczy wyjść na ulicę w centrum, miasta. Podczas popołudniowej przerwy, gdzieś między dwunastą, a drugą, podobne sceny, ze znacznie mniejszym natężeniem, powtarzają się wszędzie. Wieczorem, gdy przychodzi pora na większy posiłek, tłum zajmuje stoliki wokół restauracji. Spotkania kontynuują się w innej formie.

Wiem, że siła tkwi w różnorodności i każdy kraj powinien świętować na swój sposób. Trochę jednak brakuje mi podobnych scen na ulicach polskich miast. Zacząłem myśleć czy nie za mało w nas samych spontaniczności, radości, potrzeby spotykania się? A może na podobne atrakcje większości z nas nie stać?

Hiszpańskie miasto nie śpi nigdy, zwłaszcza takie, jak San Sebastian, pełne turystów i imprezowiczów. O wpół do piątej rano, z oczami na zapałki, wyszedłem odebrać z dworca dwójkę przyjeżdżających do Agaty znajomych. Przez trawnik szedł, na czworakach, młody mężczyzna, ostatni balowicze rozchodzili się do siebie. Patrol policji udawał, że nie widzi pijanego, usiłującego zachować resztki godności. I to kolejna różnica między naszymi krajami. Czy w Polsce mielibyśmy tak pobłażliwych stróżów prawa?

Żeby nie było, ja w baletach udziału nie biorę. Prosto z San Sebastian Droga prowadzi dalej. Następny duży przystanek – Bilbao.

PS. Gorące podziękowania dla Agi za miejsce w Jej mieszkaniu i wspólny czas dzień po dotarciu do Hiszpanii!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (2)
DODAJ KOMENTARZ
danach
danach - 2013-07-18 12:01
obserwacja i komentarz właściwy, mnie też tego brakuje u nas, tam nie tylko młodzi tak się spotykają ale emeryci też , wychodzą na kawkę, posiedzieć na ławeczce i porozmawiać :)
 
zula
zula - 2013-07-18 17:09
Myslę ,że latem San Sebastian to taki nasz Sopot . Miejsce gdzie do rana gwarno , gdzie stoliki wystawiane są na zewnątrz restauracji. Jest jednak wielka różnica tam w Hiszpanii wystarczy 1-2 euro a u nas potrzeba zdecydowanie więcej złotówek.
Warszawa ma swój klimat "towarzyski" lecz czy codziennie?.
 
 
zwiedził 2.5% świata (5 państw)
Zasoby: 32 wpisy32 133 komentarze133 162 zdjęcia162 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
28.03.2013 - 04.08.2013