Moje pierwsze doświadczenie ze schroniskiem dla pielgrzymów nie było najlepsze. Po pokonaniu kilkuset metrów podejść, zszedłem do Markiny, gdzieś w środkowym Kraju Basków. Odnalazłem opisane w przewodniku schronisko dla pielgrzymów, „albergue” jak się je tu nazywa. Do starego budynku, będącego kiedyś częścią klasztoru z dziedzińcem, prowadziły masywne drzwi. Dostępu broniła jednak nieduża kartka z napisem „Miejsc brak”. Kilkadziesiąt par butów stojących na korytarzu mówił samo za siebie.
Opiekun schroniska okazał się jednak swoim człowiekiem. Choć miejsca na noc nie miał, pozwolił wziąć prysznic i zaprowadził do centrum, gdzie grupa pielgrzymów, którzy zbyt późno zeszli z gór, szykowała się do zaskłotowania sali, służącej miejscowym dzieciom do gier. Miejsce miało dach, ale na tym jego zalety się kończyły: tuż obok zaczynała się właśnie fiesta, organizowana przez miejscowych Afrykańczyków. Hałas był nie do zniesienia. Przenocowałem więc w cichszym miejscu, kilka kilometrów za miastem. Chociaż pod chmurką, szedłem spać czysty, dzięki pozytywnemu nastawieniu gospodarza.
Moje pierwsze schronienie to prywatne albergue w Zamudio. Idąc z Guerniki zabłądziłem i pod wieczór nie miałem już siły iść dalej, w kierunku Bilbao. W prywatnych schroniskach relacja gospodarz-gość jest zawsze inna, bardziej przypomina hotel, gdzie klient płaci i dostaje. Nasz opiekun także był jednak w porządku. Za 15 euro dostałem miejsce w zbiorowej sali i śniadanie na poranny start.
Albergue to nie tylko schronienie pielgrzymów. To instytucja. Tu spędzają noce ludzie idący do Santiago. Tu spotykamy się po całym dniu, po przejściu kolejnego etapu. Ludzie na tym szlaku szybko zżywają się ze sobą i nie trzeba wiele czasu, by siedli do wspólnego stołu, zaczęli dzielić się jedzeniem, pomagać sobie nawzajem. Wspólnota tej drogi łączy, tym szybciej, że nie jest to jakiś tam szlak turystyczny, a idący nim ludzie zazwyczaj niosą ze sobą bagaż, którego nie widać gołym okiem. To miejsce, gdzie doprowadza się do porządku własny organizm, liże rany przyniesione z drogi, zmywa z siebie zmęczenie i kurz 20-30 kilometrów danego dnia. Tu opowiada się swoje historie i słucha cudzych.
Atmosfera każdego albergue zależy od gospodarza, hospitaliero. To on lub ona przyjmuje pielgrzymów, rozdziela miejsca do snu, oprowadza nowo przybyłych, w razie potrzeby jest też informacją turystyczną, udzieli pomocy sam/a lub powie, gdzie jej szukać. On/ona poświadczy też Twoje przybycie pieczątką w paszporcie pielgrzyma.
Prywatne schroniska to zazwyczaj domy urządzone tak, by mogło zatrzymać się tam od kilku do kilkudziesięciu osób, ze zbiorową sypialnią oraz jadalnią. Jest w nich czysto, przypominają trochę pensjonaty. Kosztują jednak zwykle kilkanaście euro. Schroniska publiczne (municypalne, a więc będące własnością miasta lub prowadzone przez stowarzyszenia) przyjmą Cię za kilka euro lub „donativo” czyli dobrowolny datek. Cena jest na tyle niska, że niemal każdy może sobie na nie pozwolić. Z tego powodu są bardziej oblegane. Prawie każdy woli wybrać je w pierwszej kolejności. Atmosferą i wystrojem przypominają akademik lub koszary, ale to właśnie one są najlepszymi miejscami spotkań na szlaku. Tam trafia się na najciekawszych ludzi, bratnie dusze, wędrujące tak, jak Ty. W schroniskach nie-prywatnych, hospitalieros bywają wolontariuszami, pracującymi dla za zwykłe „dziękuję”.
Centrum schroniska to kuchnia/jadalnia, gdzie po południu spotykają się wszyscy. Tu można przyrządzić sobie posiłek, wypić herbatę, poczęstować się tym, co zostawili poprzednicy, oddać to, co niepotrzebne. Najważniejsze miejsce to jednak sala sypialna, czasem więcej niż jedna. Sypialnie, wypełnione piętrowymi łóżkami, jednorazowo dają miejsce 20-40 osobom w każdym schronisku. Skrzypiące, stalowe sprężyn, wygniecione materace, w których od czasu do czasu czai się batalion pluskiew (ale spokojnie, nieczęsto!), chrapiący sąsiedzi – to chleb powszedni szlaku do Santiago. Sale są koedukacyjne, a spanie pod jednym dachem daje poczucie szczególnej bliskości. Niemal intymnej relacji z tymi, którzy dzielą to samo miejsce. Szykując się do snu, dokładnie wiem, jaki kolor bielizny nosi sąsiadka naprzeciwko i jaką fryzurę zaplata do snu. Leżąc na łóżku słyszę, w jakiej tonacji chrapie sąsiad z góry (Cholera, dlaczego akurat nade mną?! Dobrze, że mam stopery do uszu…). Mimo otwartych okien, w powietrzu unosi się zapach naszego wspólnego zmęczenia, znoszonej bielizny, skarpet, butów. Ktoś wychodzi do toalety, ktoś wraca, ktoś przy świetle latarki robi notatki. Rano, gdy mówisz sobie „jeszcze kwadransik…” i odwracasz na drugi bok, ktoś obok zaczyna się już pakować i rozpoczyna się konkurs na najbardziej szeleszczącą torebkę foliową… A po śniadaniu uścisk dłoni, uśmiech, życzenie „Buen camino!” i wszyscy, samotnie lub grupkami, ruszają na szlak. Zaczyna się nowy dzień.
Nie ma dwóch takich samych schronisk, każde różni się wyposażeniem, wystrojem i osobą opiekuna. Dobrze, jeśli jest to życzliwa, otwarta i gotowa do pomocy osoba. Wspaniale wspominam miejskie schronisko na przedmieściach Bilbao, gdzie przyjmowała nas przemiła hiszpańska wolontariuszka, chyba już na emeryturze. Do każdego podchodziła z uśmiechem, zawsze gotowa do pomocy, nawet, gdy nie mówiliśmy tymi samymi językami.
Tacy byli hospitaleros, wolontariusze w Guemes, dzień drogi przed Santander. Gdy tam wszedłem, jeden z nich widząc mnie, oblanego potem po długim podejściu, po prostu podał mi szklankę i nalał wody, a dopiero potem zaczął zadawać pytania. Tacy ludzie to prawdziwe skarby i niezwykłe jest, że większość z nich to ochotnicy, pracujący w zamian za uśmiech i „dziękuję”.
Guemes, pół dnia drogi przed Santander, to najpiękniejsze miejsce w jakim dotychczas się zatrzymałem. Duże schronisko z mnóstwem miejsc i przestronną jadalnią. Opiekun tego miejsca, ojciec Ernesto, co wieczór zbiera wszystkich pielgrzymów w sali spotkań i opowiada czym była i jest ta droga. Dla niego Camino del Norte to miejsce, w którym pielgrzym musi uruchomić swoją wyobraźnię. Zmusza go do tego trudny teren i czasem braki w oznakowaniu, taka wędrówka kształtuje jednak kreatywność, której, jak powiedział, coraz mniej jest na tym świecie. Opowiada tez o problemach, przed jakimi stoi północna Hiszpania, a które widać, gdy wędruje się wzdłuż wybrzeża Atlantyku. Chaotyczna zabudowa niszczy krajobraz małych wsi, zamurowując je dziesiątkami identycznych segmentów na ogrodzonych osiedlach. Skromne pozostałości tego, co kiedyś było lasami, porastającymi kantabryjskie wzgórza, znikają, wycinane pod plantacje eukaliptusów. Sprowadzane z Australii drzewa niszczą glebę i wysysają wody gruntowe, krótkowzroczny interes jednak wygrywa.
Tym większe wrażenie robi miejsce stworzone przez Ernesto. Dzięki pracy dziesiątków wolontariuszy powstało tu coś w rodzaju ośrodka spotkań. Możesz tu nie tylko przenocować, idąc Drogą Północną, ale zatrzymać się na dłużej, pomagając w codziennej pracy wolontariuszom. Wszystko w zamian za donativo, dobrowolny datek.
Są też schroniska miejskie, w których pielgrzym rządzi się jakby sam. Tu hospitalero pracuje tylko na kawałek etatu, zjawia się w pracy po południu i znika na wieczór, zostawiając dom pod opieką nocujących gości. Wesoło wspominam, właśnie z tego powodu, albergue w Castro Urbiales. Gdy dotelepałem się tam około dwudziestej, z Bilbao, przyjął mnie Sidia, z pochodzenia Afrykańczyk. Z początku udawał, że mówi tylko po hiszpańsku, ale gdy zobaczył, że się załamuję, przeszedł na angielski i dał mi ostatnie miejsce jakie zostało tego dnia. Pod dachem wszystko było już zajęte, przespałem się jednak komfortowo w namiocie na tyłach małego budynku. Sidia zostawił nam klucz, każąc ostatniemu zamknąć drzwi i schować go pod drzewem obok wejścia. Zniknął wieczorem i więcej go nie widziałem.
Najdziwniejsze schronisko? Gama, miasteczko, które prawie wszyscy omijają, przepływając promem zatokę Santoña. Mój polski przewodnik podpowiadał, że klucz do małego budynku znajduje się w sąsiednim barze. Gdy stanąłem przed lokalem, pełnym rozbawionych imprezowiczów, wyszedł do mnie starszy mężczyzna.
- „Albergue?”
- „Si.”
- No to chodź.
W małym domu było 12 pustych miejsc i mała łazienka. Leżąca na stole książka meldunkowa podpowiadała, że ktoś spał tu ostatnio trzy dni temu. Do Gama zachodził dziennie przeciętnie jeden pielgrzym, przy czym zdarzały się dni kompletnie puste oraz takie, gdy nocowała tam tylko jedna osoba. Tę noc spędziłem również sam, Hiszpan który otworzył drzwi, zapisał tylko moje nazwisko, schował do kieszeni 4 euro opłaty i wrócił do baru. Miałem cały dom dla siebie. Nazajutrz rano musiałem tylko zamknąć drzwi i wręczyć klucz barmanowi.
Przez ostatnie dwa tygodnie najbardziej zapadły mi w pamięć nie miejsca najładniejsze i najlepiej wyposażone, ale te uboższe, lecz otwierane dla pielgrzymów za donativo. Pewnie dlatego, że prowadzone są przez pasjonatów, nie szukających zysku, ale oddanych idei Szlaku Jakubowego. Szkoda tylko, że, jak zauważył pracujący w Guemes ojciec Ernesto, im więcej pielgrzymów idących do Santiago, tym mniejsze środki jakie zostawiają w takich miejscach. Spotkałem na drodze osoby, które bez krępacji przyznawały się, że preferują takie miejsca, gdyż nie muszą za nie płacić.
A szkoda, bo właśnie Guemes i jemu podobne albergue dają najwięcej swoim gościom.
Pozbawiona schronisk, droga do Santiago straciłaby dużą część niezwykłości, którą ma. Mój gorący apel brzmi więc: wędrując do grobu św. Jakuba szukaj schronisk „donativo”, zatrzymuj się w nich, a gdy je opuszczasz – wspieraj hojnie! Dotacja to nie zapłata za Twoje jedzenie, ani gościnę. Za to zapłacili już Twoi poprzednicy. To, co zostawisz, zapewni ciepły posiłek i nocleg temu, kto przyjdzie po Tobie. Jak powiedział Ernesto: „Donativo oznacza nie tyle dotacja ale odpowiedzialność. Odpowiedzialność za miejsce, które służyło Wam i tak samo powinno posłużyć innym. Pomyślcie, ile warta była dla Was nasza gościna i taką kwotę zostawcie, abyśmy mogli służyć kolejnym pielgrzymom”.
Nic dodać, nic ująć.