Idąc do Santiago, pierwotnie planowałem dotrzeć tam na 25 lipca, dzień Świętego Jakuba. Już w drodze wzdłuż Atlantyku zdałem sobie jednak sprawę, że aby się to udało, musiałbym narzucić sobie bardzo forsowne tempo. Mogłem więc skracać drogę i tłuc bezmyślnie kilometry, śpiesząc się na fiestę, albo zrezygnować z niej i podążać dalej swoim tempem. Wybrałem to drugie. Camino było dla mnie zbyt ważne, by przebiegać je w pośpiechu i bezmyślnie. Droga i jej doświadczenie były dla mnie znacznie cenniejsze niż jednodniowe święto, odpuściłem więc i nie śpieszyłem się. Wolałem chłonąc atmosferę szlaku, chłonąc miejsca i poznając ludzi. Jak się okazało słusznie. Na dzień przed planowanymi obchodami, w pobliżu miasta, roztrzaskał się pociąg, wiozący, między innymi, pielgrzymów zmierzających do Santiago na święto. Dla prawie 80 osób była to ostatnia podróż życia. Nazajutrz odwołano wszystkie uroczystości, nie było fajerwerków, a potężne kadzidło wiszące w katedrze, słynne botafumeiro, wisiało nieruchomo podczas smutnej, wieczornej mszy. Gdy stanąłem u bram miasta, było ono ciche jak w dzień powszedni.
Końcowe kilometry drogi pokonywałem z rosnącą niecierpliwością. Cieszyłem się nią, ale chciałem, by już się skończyła, by kilometry mijały szybciej. Nie przeszkadzały mi dziesiątki mijających mnie ludzi. Ostatni dzień był okazją do zrobienia zdjęć innym pielgrzymom. Nie zmartwił mnie nawet deszcz, który zlał nas kilkanaście kilometrów przed miastem. W porównaniu z ulewami w Czechach czy Niemczech był prawie mżawką. Chęć stanięcia u kresu tej wędrówki była jednak coraz silniejsza. Szedłem szybko, zatrzymując się tylko na krótkie chwile. W Galicji, na słupkach wyznaczających szlak, zaczęły pojawiać się liczby, podające odległość do Santiago. Dzięki nim mogłem łatwo zaplanować czas, ale zmniejszająca się strasznie pomału odległość tylko potęgowała niecierpliwość.
Ostatnich 10 kilometrów to marsz bez odpoczynku. Przez małe osiedla, rozrzucone wokół miasta, dotarłem na szczyt Mone do Gozo, wzniesienia górującego nad Santiago. Stanąłem pod pomnikiem wieńczącym wierzchołek i przyjrzałem się miastu, do którego szedłem przez ostatnie 108 dni. Wyglądało zwyczajnie, jak wiele miast północnej Hiszpanii. Nawet słynnych wierz katedry nie było już widać spomiędzy drzew. Zobaczyłem je, będąc już prawie na miejscu. Przez przedmieścia dotarłem do granic starego miasta i przez Bramę Świętego Jakuba wszedłem między kamienice. Kierunek cały czas wyznaczały muszle wmurowane w chodnik. Teraz już nie można było się zgubić. Wokół widziałem ludzi zmierzających w stronę katedry, z plecakami, w pelerynach, wielu mokrych od niedawnego deszczu. Dopiero minąwszy kilka uliczek zobaczyłem jedną z wierz katedry. Jeszcze kilkaset metrów, przejście przez długą, mroczną bramę i wyszedłem na plac wypełniony ludźmi.
I wtedy ujrzałem katedrę.
Potężna fasada pięła się ku niebu, wysoko nad naszymi głowami, przewyższając wszystko, co znajdowało się w okolicy. Dwie wieże, między nimi rzędy rzeźb i kolumn, a na dole schody zwieńczone ciężkimi skrzydłami drzwi. Stałem u ich stóp, patrzyłem i jakby nie mogłem uwierzyć. Wokół mnie, mimo popołudniowej pory, przybywali coraz to nowi ludzie, tłum przelewał się we wszystkie strony, ktoś pozował do zdjęć, ktoś bez skrępowania rozciągał się jak długi na bruku i odpoczywał, kontemplując widok, ktoś ściskał się z towarzyszami wędrówki, a ja długo stałem i patrzyłem w górę, zanim zdecydowałem się ruszyć.
Wzruszenie? Zdecydowanie tak. Mocne? Nie wiem. Może zbyt długo czekałem na ten moment, by emocje naprawdę silnie szarpnęły mnie za serce. Czułem się tak, jak po przejściu Masywu Centralnego, gdy zmęczony stanąłem pod katedrą we francuskim Le Puy. Nie wydarzył się jednak w tej wędrówce inny, równie silny moment. Podszedłem do stopni katedry i dotknąłem czołem najniższego stopnia. To, co postanowiłem zrobić, było skończone, a w tej krótkiej chwili pozostała wdzięczność. Dla Drogi, która pozwoliła mi dotrzeć tu aż z domu i dla ludzi, dzięki którym się to udało. Wstałem i wszedłem do środka.
Pielgrzymi i turyści wędrowali wokół nawy, błyskały flesze. Ludzie rozmawiali, oglądali lub modlili się. Długa kolejka otaczała prezbiterium, czekając na możliwość wejścia za ołtarz i dotknięcia srebrnego płaszcza na rzeźbie świętego Jakuba. Przez małe drzwi zszedłem do podziemi. Kilka osób stało w ciszy przed urną z relikwiami Apostoła. Ostatni raz wyjąłem z plecaka zapisane na małych kartkach intencje, niesione jeszcze z Polski, przeczytałem je ponownie i przysiadłszy na stopniach, położyłem je przed relikwiarzem. Rzut oka na wnętrze i słynny Portyk Chwały wznoszący się przy wrotach i wyszedłem na plac. Przed wejściem do świątyni siedział na najwyższym stopniu mężczyzna w średnim wieku. Obok plecak i muszla, do której zbierał jałmużnę. Usiadłem obok i, mieszaniną hiszpańskiego i angielskiego zagadnąłem go. Swój marsz zaczął w Jerozolimie, choć, o ile dobrze zrozumiałem, ominął Bliski Wschód, przepływając promem do Grecji. Stamtąd piechotą szedł do Rzymu, po czym dotarł tutaj. Teraz zbierał na powrót do domu, nad Morze Śródziemne.
Dochodziła piąta po południu. Pogoda nie zachęcała do zdjęć, postanowiłem wrócić jutro, na razie pobiegłem między uliczki szukać biura pielgrzymów. Nietrudno było je znaleźć, kolejka czekających wychodziła za bramę i wiła się na ulicy. Obrazek prawie jak z PRL-u, brakowało tylko tekstów jak z filmów Barei: „Do czego ta kolejka? Do ostatniej paróweczki. O, to już się chyba nie załapię”. Ja, na szczęście, się załapałem. Godzina odczekana w długim ogonku i wreszcie stanąłem przed starszym mężczyzną, który z namaszczeniem wziął ode mnie trzy credenciale wypełnione pieczątkami. Przez moment przyglądał się im, porównując daty, po czym ponumerował je i w każdym wbił oficjalną pieczęć „Oficina de la Peregrinacion”. W tym czasie wypełniałem formularz. Imię, nazwisko, wiek, narodowość. Cel pielgrzymki? Inny niż religijny, mimo wszystko. Miejsce startu? Warszawa, Polska. Brzmi dumnie? Może.
Jeszcze chwila i pracownik biura wyciągnął w moją stronę zapisaną kartkę papieru. Ten moment znałem już filmu „The Way” i uśmiechnąłem się, słysząc znajome słowa.
- Oto oficjalny dokument, po łacinie. Twoje imiona i nazwisko również zapisane są po łacinie. To compostela, potwierdzenie Twojego dotarcia.
Moment, w którym otrzymałem compostelę, był chwilą uczącą pokory. Nieważne czy przeszedłeś sto kilkadziesiąt kilometrów z sąsiedniej prowincji, czy Twoja droga zaczęła się w Warszawie lub Jerozolimie, dokument poświadczający przybycie do Santiago wygląda tak samo. Każdy otrzymuje go w ten sam sposób, każdy jest równy wobec Drogi która pokonywał.
Podziękowałem i wybiegłem na ulicę, prosto w kolejną falę deszczu. Bezcenną pamiątkę schowałem do przezornie kupionej kartonowej tuby. Było już kilka minut po szóstej. Prawie bez tchu pobiegłem na Praza de Cervantes, na ostatnie ze spotkań umówionych w tej drodze. Wpadłem tam niemal wprost w ramiona Gosi, Polki mieszkającej w Santiago, z którą umówiłem się będąc jeszcze we Francji. Na szczęście czekała na mnie tych parę chwili dłużej. Deszcz, nasze spotkanie, marsz do mieszkania, miękki materac i ciepły prysznic były przyziemnym, acz wspaniałym finałem tego dnia. Podobnie jak wspólna kolacja w tradycyjnej tawernie.
Rano wróciłem na plac przed katedrą. Pogoda cały czas była zmienna, deszcz i słońce pojawiały się na przemian, co kilka minut. Stałem pod świątynią i przyglądałem się przychodzącym na plac. To co widziałem, trudno opisać. Pojedynczy ludzie i grupki pielgrzymów, szybkim krokiem docierali do tego miejsca, po czym zwalniali i zamierali, jakby nie mogąc uwierzyć, że to już. Każdy przez dłuższą chwilę patrzył na miejsce, do którego zmierzał przez ostatnie tygodnie. Potem następował wybuch emocji. Idący razem padali sobie w ramiona. Wielu śmiało się, inni mieli łzy w oczach, niektórzy płakali. Zobaczyłem w pewnej chwili dwójkę dziewczyn, dźwigających znoszone plecaki, idące przez plac. Jedna z nich maszerowała boso, trzymając buty w dłoni, druga była w sandałach, jednak zdjęła je przed katedrą. Zobaczyłem nagle, jak twarz pierwszej wykrzywia grymas, a z oczy zaczynają płynąć łzy wzruszenia. Jej towarzyszka, z zamkniętymi oczami, wspierała się na kiju, ciężko oddychając. Obie nie potrafiły opanować wzruszenia. Kilka kroków dalej grupa pielgrzymów padała sobie w ramiona, idąca wśród nich młoda kobieta także płakała, kurczowo przyciskając swojego towarzysza.
Łzy szybko wysychały, ustępując miejsca radości. Już po chwili, uśmiechnięci, nowo przybyli robili sobie zdjęcia. Patrząc na tych, którzy po setkach kilometrów drogi docierali do Santiago, czułem, że i mnie samego ściska coś za gardło. Potężny ładunek emocji i wzruszenia unosił się nad tym miejscem, udzielając się także mi. I wtedy poczułem, że właśnie to jest ta chwila, na która czekałem przez cała drogę z Warszawy. Nie dotarcie przed katedrę, nie stanięcie przed relikwiarzem Apostoła, nie odebranie swojej composteli, ale widok ludzi i emocji odbijających się na ich twarzach poruszył mnie do głębi. Na placu przed świątynią, działo się coś w rodzaju cudu.
O dwunastej zaczynała się msza pielgrzymów, ale już pół godziny wcześniej boczne nawy katedry i połowa głównej były pełne ludzi. Wielu przyszło z plecakami, wprost z drogi. Tradycyjnie, przed rozpoczęciem, odczytano listę tych, którzy doszli w ciągu minionego dnia, narodowościami i miejscami z których wyruszyli („przybywający z Polski, jeden pielgrzym, Polak”). Potem msza, w większości po hiszpańsku, celebrowana przez kilkunastu księży. Gosia zjawiła się także, mając nadzieję, że ceremonia, przedwczoraj bardzo cicha, ze względu na żałobę po katastrofie kolejowej, będzie bardziej podniosła. Nic specjalnego nie działo się przez cała godzinę, aż do końca, gdy wydarzył się drugi cud.
- Zapalą botafumeiro! – powiedziała do mnie Gosia, która od początku zamieszkania w Santiago czekała na zobaczenie tej chwili.
Nagle, przed ołtarzem, pojawiło się siedmiu mężczyzn w brązowych płaszczach. Jeden z nich odwiązał potężny sznur, na którym wisiała, w centralnej części katedry, wielka kadzielnica. Inny przyniósł naczynie dymiących węgli. Przewodniczący ceremonii biskup podpalił kadzidło. Jeden z mężczyzn pchnął je energicznie, po czym wszyscy, miarowymi ruchami, zaczęli kołysać naczyniem. Po chwili srebrne botafumeiro szybowało pod sklepienie, a zapach dymu wypełnił świątynię. Każdy z nas, obecnych w katedrze, jak jeden mąż, zapomniał na ten moment o zakazie filmowania. Czemu się jednak dziwić? Chwila była po prostu magiczna. Chyba nie mógłbym wymarzyć sobie piękniejszego zakończenia tej wędrówki. I to był chyba drugi cud, jaki widziałem w Santiago.
Pozostał jeszcze ostatni, krótki rozdział tej opowieści. Wzorem średniowiecznych wędrowców idę do przylądka Finisterra, na kraniec kontynentu, by na własne oczy zobaczyć to, co przed wiekami uważano za koniec świata, finis terra właśnie. W porównaniu z całą wędrówką tych ostatnich 90 kilometrów to prawie nic, ale czasem największe trudności droga zachowuje na sam koniec.