Jestem po drugim seansie i cieszę się, że znalazłem wolny wieczór, by móc obejrzeć go kolejny raz. Widziałem go wcześniej zimą, trochę w pośpiechu, chłonąc go pod wpływem fascynacji Camino de Santiago. Wtedy jeszcze w oryginale. Teraz z polskimi napisami, które, choć nie są doskonałym tłumaczeniem, pozwoliły mi zrozumieć drobiazgi, jakich wcześniej nie wyłapałem. Ten drugi raz oglądałem go też na spokojnie, skupiając się mniej na przygodach bohaterów na drodze do Santiago, ale na interakcjach między nimi i wewnętrznej przemianie jaka się w nich dzieje.
Film otrzymał polski tytuł „Droga życia”, co wydaje mi się znośnym przekładem. Polscy dystrybutorzy mają długą tradycję fatalnego tłumaczenia tytułów, próbując na siłę dopasować je do gustów publiczności. Rzadko wychodzi to im dobrze. Tym razem podobnego błędu nie popełniono, choć w moim odczuciu polskie tłumaczenie zawęża trochę wieloznaczny tytuł oryginału. „Droga” to wierne tłumaczenie hiszpańskiego słowa „Camino”, używanego na określenie Drogi Świętego Jakuba. „Droga” oznacza także wędrówkę, jaką odbywa każdy pielgrzym. „Droga” to wreszcie całe nasze życie. Każda próba tłumaczenia tytułu, odbiera oglądającemu możliwość samodzielnego szukania odpowiedzi na pytanie „czym jest Camino?”. Na szczęście to tylko detal.
Czym jest „Droga życia”? Na pierwszy rzut oka to prosta historia. Tom, ponad 60-letni Amerykanin, wdowiec, wybiera się do Europy, by zabrać ciało syna, który zginął w górach, na trasie do Santiago de Compostela. Na miejscu decyduje się wyruszyć w drogę, której nie zdołał ukończyć jego syn. Dźwiga ze sobą urnę z prochami zmarłego i tak oto obaj, wyruszają na 800-kilometrową drogę do grobu Świętego Jakuba. Samotna, z początku, wędrówka przestaje nią być, gdy do Toma (w tej roli Martin Sheen) dołączy trójka innych wędrowców. Każdy z nich ma swój cel w tej pielgrzymce i każdy z nich skrywa w sobie jakiś żal, stratę lub ranę, której zaznał w przeszłości.
Jedne z najważniejszych słów w filmie wypowiada jeden z drugoplanowych bohaterów, chory na raka ksiądz: na Camino nic nie dzieje się przypadkiem. Widzimy czwórkę kompletnie niedopasowanych charakterów, z początku częstujących się złośliwościami. Głównie dotyczy to Toma, który stara się pozbyć niechcianych kompanów. Drobne wydarzenia pokazują jednak, że każde z nich posiada coś, co pozwala reszcie otworzyć się na świat. Pisarz, cierpiący na blokadę twórczą, zaczyna układać historię ojca niosącego prochy syna. Skrzywdzona przez byłego męża kobieta, zaczyna ufać ludziom, dzięki towarzyszom swojej wędrówki i dzięki przyznaniu się jednemu z nich do tragedii, której wspomnienie nosi w sercu. Przypadkowo spotkani ludzie okazują się być drogowskazami na szlaku, jak choćby hiszpański Cygan, który odzyskuje własność Toma i podpowiada mu, że cel jego wędrówki leży gdzie indziej niż mu się wydawało.
Na Camino to ludzie, a nie słupki i tabliczki, okazują się prawdziwymi drogowskazami.
Po dotarciu na miejsce, każdy z tej czwórki odnajduje coś zupełnie innego niż chciał. Albo raczej – odnajduje to, czego chciał NAPRAWDĘ, ale nie potrafił tego nazwać.
Przyznaję, że gdy zobaczyłem go po raz pierwszy, byłem trochę zawiedziony. Zbyt wiele było w „Drodze życia” przerywników, kilku ludzi maszerujących na tle zmieniających się krajobrazów. Sekwencje wędrówki były zbyt długie. Brakowało wewnętrznych zmagań bohaterów, momentów, w których widać byłoby dokonującą się w nich przemianę. Siadając do filmu oczekiwałem opowieści o poszukiwaniu siebie, nie przemieszczaniu się z miejsca na miejsce. Dlatego zabrakło mi z początku drugiego dna. Wydawało mi się, że to co najważniejsze, co dzieje się w głowie każdego pielgrzyma, zniknęło gdzieś pomiędzy scenami.
Drugi raz siadłem do filmu w Wielkanoc i tym razem odpaliłem wersję z polskimi napisami. I okazało się, że tłumaczenie, choć nie idealne, pozwoliło zrozumieć kilka szczegółów, które umknęły mi wcześniej. Baczniej obserwowałem, co dzieje się w czwórce ludzi, a nie wokół nich. I dopiero wtedy doceniłem grę dwójki, moim zdaniem najlepszych, aktorów tego filmu: Martina Sheena jako ojca i Debory Kary Unger jako wędrującej z nim Sary, kobiety po przejściach.
Trudno mi chwalić „Drogę życia”. Szykując się do swojego Camino, na pewno nie jestem obiektywny. Ktoś pozbawiony mojego entuzjazmu, pewnie surowiej oceniłby ten obraz. Mógłbym może wskazać kilka niedociągnięć i słabych momentów, w których aktorzy odtwarzający swoje postacie tracili, na krótko, autentyczność. Nie mam jednak pretensji do bycia recenzentem filmowym. „Drogę życia” obejrzałem z przyjemnością i polecam także Tobie. Jeśli wybierasz się na Camino, będzie dla Ciebie świetną inspiracją, która nie zepsuje niespodzianki, jaką jest rzeczywisty udział w drodze. Jeśli doszedłeś do Santiago, będzie miłym wspomnieniem. Nie ma tu fajerwerków i błyskawicznych zwrotów akcji, jest natomiast czas na zastanowienie się: o czym tak naprawdę marzę?
Na zakończenie dwa drobiazgi.
Pierwszy: plakat promujący film przedstawia głównego bohatera na szczycie góry, stojącego przy słupku, wyznaczającym drogę do Santiago. Niestety, takiego ujęcia w filmie nie ma, a szkoda. Jeśli, patrząc na plakat, masz nadzieję na trochę wysokogórskich kadrów, możesz się zawieść.
Drugi: gdy przestudiować obsadę filmu okaże się, że jest to niemal rodzinne przedsięwzięcie. Emilio Estevez, poza napisaniem scenariusza, wcielił się w rolę syna, którego wspomnienie ukazuje się wędrującemu Tomowi na szlaku. Filmowi ojciec i syn są nimi również w świecie realnym (prawdziwe imię Martina Sheena to Ramón Antonio Gerardo Estévez, jego ojciec pochodził z hiszpańskiej Galicji). W filmie pojawia się również siostra reżysera, grająca jako sekretarka głównego bohatera. Film zaś jest hołdem dla Galicji, regionu, w którym położone jest Santiago, z którego pochodzi cała filmowa rodzina.
A jakie są Twoje wrażenia po obejrzeniu „The Way”?