Czech, wstyd przyznać, dotychczas nie znałem. Niby nasz południowy sąsiad, a odwiedzi ten kraj tylko raz lub dwa, przejazdem, w drodze w Alpy. Była wtedy szybka przesiadka pociągiem, blady świt gdzieś w przedziale między Pragą, a Wiedniem. Drugi raz to powrót z Austrii i psychodeliczna noc w Czeskim Krumlovie, mocno zakrapiana piwem ze znajomymi. Poza tym kraj ten był dla mnie ziemią nieznaną. Nie miałem nawet żadnych oczekiwań czy wyobrażeń na jego temat. Jedyne co zapamiętałem, to jakieś zasłyszane informacje o tym, że dwie trzecie Czechów to ateiści, ciekawiło mnie więc, jak będą wyglądały tamtejsze kościoły.
W Czechach szlak Camino biegnie od strony niemieckiego Zittau, przez Chrastavę, Liberec, Mnichovo Hradiště i dalej, doliną Jizery, w stronę Pragi. Nawet nie starałem się trzymać z góry ustalonej trasy, po prostu wyznaczyłem sobie możliwie prostą linie przez te miejscowości i szedłem na południe. Do stolicy planowałem przejść po czterech dniach.
Droga przez Czechy to dla mnie czas spokoju. Idąc przez Zachodnie Sudety zacząłem odkrywać, jak fajne jest wędrowanie całkowicie bocznymi drogami, z dala nie tylko od miast i autostrad, ale nawet od małych wsi i ludzi w ogóle. Nie ma już hałasu samochodów, nie mija się tłumów, ludzi widzi się w ogóle niewielu. Gdy już trafię do jakiejś wsi, jest ona mała i cicha. Czeskie wsi mają mój ulubiony zapach dymu z węglowych palenisk. Wiem, nie jest to zdrowa woń, ale nic na to nie poradzę. Kojarzy mi się z mazowieckimi wioskami i ciepłem domu.
Po kilku dniach w Czechach minęły cztery tygodnie wędrówki i stuknął pierwszy tysiąc kilometrów tej drogi. Kiedy szedłem przez Mazowsze czy Wielkopolskę, dystans do Santiago był tak wielki, że nie potrafiłem go sensownie ogarnąć umysłem. Po prostu skupiałem się na robieniu dziennych odcinków i odliczaniu kilometrów. Teraz dystans do Hiszpanii stał się jakby bardziej wyobrażalny, a ja zacząłem iść spokojniej. Czechy stały się dla mnie czasem wewnętrznego wglądu i zastanowienia, jaką drogą iść dalej. Teren z płaskiego stał się pofalowany, i przyjemniejszy dla oka, szedłem dwa dni wśród zielonych gór robiąc dziennie po 40 km.
To jednak pierwsza wizyta w tym kraju, nie obyło się więc bez porównań.
W sudeckich dolinach, w Libereckim Kraju, wsie nie są najbogatsze, ale pełno w nich drewnianych domów sprzed stulecia lub więcej. Na jednym znajduje datę – 150 lat wstecz. Prawie wszystkie pięknie zachowane i zamieszkałe, czasem rozbudowane o nowe, murowane części, te większe zamienione na stylowe pensjonaty. Trochę smutny kontrast z obrazem zniszczenia, jaki przedstawiały poniemieckie budowle na polskim Śląsku. Oczywiście także w Czechach widać ta charakterystyczną, postkomunistyczną rozwałkę – stare gospodarstwa państwowe, rozpadające się fabryki, które nie produkują już nic i tak dalej… Nie mam tu jednak wrażenia rozkładu, starych domów się nie porzuca, aby zgniły lub zmurszały.
Druga rzecz – zamknięte kościoły. Podczas wędrówek przez Polskę na pewno zdarzało Ci się trafić na perełkę, której nie mogłeś obejrzeć od środka, gdyż zamknięto ją na trzy spusty, prawda? Tak właśnie jest tutaj. Przed kilkoma wiekami religia katolicka była tu narzędziem monarchii Habsburgów,m którym udało się zniemczyć niemal całą kulturę czeską. Ostoją języka czeskiego stał się kościół protestancki. Stąd duży odsetek niewierzących w tym kraju, stąd zamknięte kościoły i stąd Jan Hus jako patron którejś z ważnych ulic w każdym mieście. Nawet kilka razy dziennie pukam w Czechach do drzwi kościołów czy plebanii. Zazwyczaj są zamknięte, a ksiądz przebywa w terenie. W dużym miasteczku, które w Polsce miałoby najmarniej trzech kapłanów na parafii, tu ksiądz dojeżdża z miasta dwa razy w tygodniu. No bo po co trzymać go na posterunku, skoro na niedzielnej mszy pojawia się 20-30 wiernych?
To dla mnie trochę kłopot, bo dotychczas to głównie na parafiach brałem pieczątki do credencialu. Ratunkiem są informacje turystyczne, które tu znaleźć można w większości miasteczek. Czesi dbają o rozwój turystyki, nawet małe ośrodki mają swoje punkty informacyjne, mającymi też dostęp do internetu. Pierwsze takie biuro znalazłem po zejściu do Chrastavy. Pracujący tam Czech wziął mnie za Niemca, gdy ja nawijałem do niego moim łamanym czeskim, on kaleczył niemiecki i jakoś nam szło. Informacje turystyczne będą zawsze mieś pieczątki, w Czechach odwiedzam je więc prawie codziennie.
Z ludźmi tam pracującymi trzeba się jakoś dogadać. Okazało się jednak, że czeski wcale nie jest taki trudny jak sądziłem. Typowa konwersacja wygląda mniej więcej tak:
Dobrý den.
Jsem z Polska.
Ide Svatojakubskou cestou.
Máte nejakú razítku? (pieczątkę)
I to jest znaczna część tego, co w Czechach potrzebne. Reszta to liczebniki, kilka słów oznaczających jedzenie i znajomość paru pułapek językowych. Ważna uwaga: będąc w Czechach lub na Słowacji NIGDY nie mów, że „szukasz drogi na zachód”.
Jeden raz, za to skutecznie, udało mi się zastać księdza. Było to w, w dolinie Jizery, już po zejściu z Sudetów, dopadłem młodego proboszcza zamykającego świątynię. Szybko przeszliśmy na angielski. Dobrze wiedział czym jest Szlak Jakubowy, bo zdarzało mu się nocować pielgrzymów idących tą drogą. Zapytał czy chcę spać w mieście. Był ranek, a ja planowałem dojść jeszcze na przedmieścia Pragi, do Stará Boleslav. Proboszcz wykonał szybka wymianę sms-ów z tamtejszym księdzem, ale odpowiedź była odmowna, nie byłoby dla mnie miejsca. (Ciekawe. Pukałem nazajutrz do drzwi tej parafii, ale była zamknięta, jednak budynek był tak wielki, że trudno uwierzyć, że nie znalazłoby się dla mnie kilka metrów kwadratowych podłogi). W zamian dostałem jednak coś lepszego. 15 kilometrów dalej, w Benatkach, zarządzał parafią polski proboszcz. Gdy tam zadzwoniliśmy akurat szykował się do wyjazdu, ale z chęcią mnie zaprosił, bo będzie czekać na mnie jego gospodyni. On sam musi za chwilę ruszyć do Polski.
Po południu dotarłem na miejsce. Drzwi otworzyła mi Polka, pani Bogumiła. Dostałem miejsce do spania w gabinecie, obiad czekał już na mnie w kuchni. Gospodyni rozmawiała ze mną po polsku, wplatając co chwile czeskie słowa lub nawet całe zdania, rozumieliśmy się jednak bezbłędnie. Sama pochodzi z lubelskiego, przyjechała tu jednak 40 lat temu, wyszła za mąż i pracowała w miejscowej fabryce materiałów ściernych. Nie była to zdrowa praca, zakład produkował różne elementy, od osełek po wiertła dentystyczne. Jej mąż pracował , popołudnia i wieczory wolał jednak spędzać w gospodzie, zamiast w domu, pieniędzy przynosił więc niewiele, a i w rodzinie nie było spokoju. Gdy się rozstali, pani Bogumiła nie mogła wrócić z dziećmi do kraju bez zgody ich ojca, została więc. Teraz mieszka więc w Benatkach i jest prawą ręką księdza Andrzeja, trzymającego w garści tę parafię.
Gdy spytałem czy naprawdę tak mało jest tu wiernych, potwierdziła:
- Mieszka tu kilka tysięcy, w niedzielę do kościoła przyjdzie z pięćdziesiąt. W środę może klika. Poza ty nikt.
- A czemu nie ma czeskiego księdza?
- Bo nikt z chłopaków nie chce iść do seminarium. Tak mało księży w Czechach, że muszą ściągać tu naszych.
Zastanawia mnie tylko, kto w tym kraju utrzymuje te pięknie świątynie, których trochę już widziałem?
Na parafii mogłem wziąć pierwszy od tygodnia prysznic, a dzięki pani Bogusi, zjeść coś więcej niż moje jednogarnkowe dania z menażki. Mogę też podładować baterie w aparacie (moja bolączka w każdej podróży) i skorzystać z sieci, ale mało Nazajutrz gospodyni zbudziła mnie wcześnie na śniadanie i odprowadziła na wschód miasta. Dała tez na drogę kilka bułek, wafelki i 20 koron na „coś słodkiego”. Drobiazg, ale jak podniósł na duchu.
Na szczęście tym razem miałem jak się odwdzięczyć. Jeszcze z dolnośląskiego Jakubowa niosłem w plecaku mały różaniec, z łącznikiem w kształcie muszli, z podobizną św. Jakuba wewnątrz. Dla radości pani Bogusi warto było go nieść, zresztą ważył tyle co nic.
Ruszam na południe, coraz bardziej skręcając ku zachodowi, w stronę Niemiec i kierunku na Santiago. Pogoda jest już nieco lepsza, choć pada codziennie, na szczęście niezbyt intensywnie. Kierunek, w dalszym ciągu, Praga.